Wczesną wiosną 1969 roku przestał istnieć zespół John Mayall’s Bluesbreakers. Przestał nie dlatego, że założyciel i podpora grupy doszedł do wniosku iż formuła się wyczerpała. Nic z tych rzeczy. Przecież właśnie sporym sukcesem zakończyła się promocja muzyki grupy na rynku amerykańskim. Więc dlaczego? Ano z prostych względów – John Mayall się po prostu wkurzył. Najzwyczajniej i po ludzku się wściekł. Bo Mick Taylor, gitarzysta Bluesbrakersów (i następca słynnego Petera Greena, a co!) stwierdził, że i owszem muzyka bluesowa jest fajna, ale dziewczyny, zabawa, odrzutowce i posiadłości też są fajne. I odszedł do … The Rolling Stones. Gdzie właśnie zrobiło się miejsce po tym, jak Brian Jones popadł w niełaskę The Glimmer Twins i został wywalony z zespołu.
Stonsi jak wiadomo, zwłaszcza te dwa szczwane lisy, jakimi są Jagger i Richards nie robią nic bez przygotowania. Zatem – jak już postanowili, że Jones odejdzie – zaklepali sobie Micka Taylora jako następcę w największym rockandrollowym zespole świata. Pozbawiając jednocześnie Bluesbrakersów prowadzącego gitarzysty. Toż nie ma się co dziwić, że John Mayall się wściekł. Najpierw Clapton i Bruce (ci spitolili do Cream). Potem wspomniany Peter Green i jakby nie patrzeć Mick Fleetwood (ta dwójka założyła sobie Fleetwood Mac). I na koniec jeszcze Taylor. Nosz ile można??!!
Na szczęście „brytyjski ojciec białego bluesa” (jak o nim mówią gdzieniegdzie) jest uzależniony od muzyki. No i z niej żyje, fakt. Więc od razu powołał do życia nowy projekt, choć tym razem… pod własnym nazwiskiem. Bez dodatkowego ozdobnika w postaci „’s Bluesbreakers”. Zdecydował jednocześnie trochę odświeżyć (i zarazem złagodzić) brzmienie zespołu rezygnując z ciężkiego gitarowego brzmienia na rzecz akustycznych instrumentów. Skutkiem tych decyzji był koncertowy album The Turning Point, nagrany w lipcu 1969 roku w słynnym, należącym do Bila Grahama klubie Filmore East w Nowym Jorku. Wyprodukował go Eddie Krammer, realizator takich kamieni milowych rocka, jak Dwójka Zeppelinów czy Electric Ladyland Hendrixa. Słowem – same pozytywy.
Płytę wypełniła muzyka bardzo zwarta stylistycznie. Blues, połączony chwilami z boogie, całość oparta na schemacie typowym dla albumów tego gatunku. Wśród kompozycji przeważają utwory napisane wyłącznie przez Mayalla, jedynie przy dwóch z nich maczał palce inny członek zespołu. Ta prostota jest zatem siłą The Turning Point. Siedem utworów, większość znacznie przekraczająca standardową długość piosenki radiowej. Swoboda improwizacyjna, spora radość z grania, popisy wykonawców, oczywista chrypka w głosie – a jakżeby inaczej – wokalisty. Wśród utworów – nawiązanie do postaci jakże ważnej dla Mayalla: kolejny blues poświęcony J.B. Lenoirowi (I’m Gonna Fight For You J.B.), zmarłemu dwa lata wcześniej bluesmanowi, na którego twórczość John Mayall wielokrotnie się powoływał. Znowu przejmująco wybrzmiewa w nim saksofon. Świetny kawałek. Albo otwierający album blues The Laws Must Change –solo na flecie kontrapunktowane harmonijką brzmi w nim po prostu uskrzydlająco. I najbardziej rozimprowizowana California. Jest w tym nagraniu taka delikatność i zarazem taki ukryty pazur, że nie sposób przejść obojętnie. Znowu flet (taki andersonowski w swoim wydaniu), znowu harmonijka, znowu brzmienia rodem z … zaraz, zaraz, toż to czasy King Crimson miały dopiero nadejść… Uff…
Ano taki to, przyjemny, dobrze brzmiący album. Zapomniany po latach, ale… w końcu to klasyka bluesa. Gdyby wszyscy o nim mówili, to gdzie byłoby jego miejsce? Ostatecznie – to nie dla wszystkich muzyka…