Pamiętam jak dziś – gdzieś tak około 1983 roku - magazyn Sonda, opowiadający o nowym nośniku dźwięku, płycie CD. Prowadzący dziennikarze, Zdzisław Kamiński i Andrzej Kurek opowiadali i prezentowali CD, traktując go dość obcesowo przy jednoczesnych buńczucznych zapowiedziach, że mimo „niszczenia” dysku kompaktowego trwałość i jakość zapisu cyfrowego muzyki i danych pozostanie na nie zmienionym poziomie. Dziś, po 25 latach od tamtych wydarzeń życie zweryfikowało te rewelacje, a my sami obchodzimy się z popularnymi CD równie ostrożnie, co dawniej z winylami. Dążenie do zapewnienia idealnego brzmienia muzyki oparło się w pewnym momencie o tłoczenie płyt pokrytych złotem, a to wszystko po to, by brzmienie muzyki stało się równie idealne, co trwałe.
Bo początek albumu jest niczym z innej planety. Damage. Taka ballada z gatunku nieopisywalnej tęsknoty. Instrumenty klawiszowe, muskające słuchacza delikatnymi dźwiękami, gitara – szemrząca swobodnie i jakoś tak niedostrzegalnie. No i oczywiście wokalista. Nie do podrobienia, z głosem stęsknionym jesiennego poranka, wyśpiewuje smutek tak, jak tylko on to potrafi. Niecałe pięć minut utworu, który po wysłuchaniu zmienia w postrzeganiu muzyki wszystko.
Te kilkanaście wersów tak pięknie wpisuje się w muzykę, graną przez zespół, aż trudno złapać oddech. A przecież to nie wszystko, bo zaraz po nim następują dwa rytmiczne, by nie powiedzieć ostre nagrania. Najpierw żywiołowy God’s Monkey, z karmazynową (taką jak w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia) w swoim brzmieniu gitarą Frippa. A potem Brightness Fall – w którym Fripp pokazuje pazur, jaki wkrótce stanie się wizytówką płyt King Crimson nagrywanych w latach dziewięćdziesiątych. Choć może nie do końca. Bo gdzieś tak około 4 minuty nagle gitara przestaje rzęzić, brzmienie zespołu zmienia się w swego rodzaju trans, którego próżno szukać w innych dziełach współczesnych Damage. Może trochę tu z eksperymentów Briana Eno, może ciut z elektronicznych pasaży – w sumie nieważne. Liczy się jedynie nieprawdopodobny nastrój tego nagrania, pięknie wprowadzającego słuchacza w kolejne na płycie dzieło. Every Colour You Are. Cudo. Ten chwiejny, liryczno – romantyczny głos Sylviana, jakieś pojękiwania gitary Frippa, melodia pierwszej klasy i mnóstwo smaczków, jakimi raczą nas pozostali instrumentaliści – ot, i cała magia. Niby nic, a po prostu genialna kompozycja.
Po latach płyta zarówno jako całość, jak i poszczególne nagrania brzmią nadal świeżo, ba, powiedziałbym, że porywająco. I choć trochę szkoda, że Darshan (A Road To Graceland) na koncercie trwa prawie 7 minut krócej, a na płycie nie znalazł się prawdopodobnie zapis wszystkich nagrań, które zespół przedstawiał podczas trasy koncertowej (bo nie chce mi się wierzyć, że koncert trwał niecałe 70 minut), to jednak w ostatecznym podsumowaniu ilość zachwytów ogólnych i szczegółowych nad płytą zdecydowanie przeważa nad minimalnymi, wymienionymi wyżej mankamentami.
Piękny, chwilami porywający album. Wstyd nie znać, i tyle.