The Allman Brothers Band. Każdy szanujący się fan muzyki rockowej nazwę tego zespołu znać musi. Jak nie zna – to wstyd. Proste. Zatem, krótko wprowadzenie, bo co ja wam tu będę dłużej truł. Allmani to zespół, który powstał pod koniec lat sześćdziesiątych w USA. Założyli go bracia Duane i Gregg Allmanowie. Założyli, po czym pierwszą płytą przeszli do legendy i panteonu rocka. Nie będę tu rozpisywał się o tragicznych losach grupy, o tym co spotkało jej poszczególnych członków, w tym legendarnego Dueane’a. Bo i po co. Muzyką wznieśli sobie bowiem pomnik trwalszy niż spiżowe odlewy współczesnych mistrzów.
Do rzeczy. At Filmore East to w gruncie rzeczy dwie części. Pierwsza, w której zespół prezentuje standardy bluesowe. I druga – z nagraniami autorstwa grupy. Obie części są świetne, wręcz znakomite i zasługują na uwagę. Zatem na początek standard – Statesboro Blues. Rewelacyjne nagranie – gitara Duane’a nadaje ostry ton, wycinając solówkę za solówką. A Gregg Allman śpiewa te swoje wersy, w przeciwwadze dla niezmordowanej gry Duane’a. Done Somebody Wrong standard nad standardy, uważne ucho doszukać się w nim może wielu odnośników do współczesnej tamtym czasom muzyki (wystarczy choćby posłuchać nagrań … Breakoutu!!). Te dwa nagrania, zupełnie krótkie jak na warunki Allmanów przygotowują grunt pod pierwsze dłuższe wejście. Rozkołysane, delikatne, grające w niezależne od siebie solówki gitary Duane’a i Dickey Bettsa, połączone z łagodną grą organów Gregga Allmana to klasyk Stormy Monday. Znakomity, zagrany momentami z taką lekkością, jakby członkowie zespołu mieli zamiar zrobić z tego ilustrację do baletu. A to przecież nie wszystko. Jest jeszcze doskonałe Hot ‘Lanta, no i oczywiście długi, prawie dwudziestominutowy You Don’t Love Me, gdzie największe wrażenie robi te kilka sekund zawieszonego w niebycie sola Duene’a Allmana. Absorbującego uwagę, odbierającego wiarę, że ktoś jeszcze w przyszłości będzie potrafił tak zagrać. Cudo po prostu.
A teraz czas na ostatnie dwa nagrania. Absolutne killery całego show. Najpierw – In Memory Of Elisabeth Reed. To utwór, znany z płyty Idlewild South. O ile jednak wersja studyjna – jak to zwykle bywa w przypadku takich zespołów jest tylko poprawna – o tyle koncertowe wykonanie Elizabeth po prostu miażdży nasze serca porywającą grą całego zespołu. Nie napiszę zbyt wiele o tym nagraniu, bo po prostu brak mi słów. Bezwzględne arcydzieło, porażające zarazem delikatną grą sekcji rytmicznej oraz nieprawdopodobnie melodyjnymi solówkami gitarzystów. Zachęcam posłuchajcie, bo tego, jak płacze, jak momentami krzyczy lub też szepcze gitara nie usłyszycie w żadnym innym nagraniu. No i kończący płytę Whipping Post. Do dziś pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy usłyszałem to nagranie. Miałem chyba z szesnaście lat i wydawało mi się, że wszystko wiem już o muzyce. I zostałem bezwzględnie skarcony. To nagranie przebija wszystkie inne o całe lata świetlne. To kosmos w czystej postaci – wciskasz PLAY i ładuje cię od razu do czarnej dziury, przy której wszelkie ziemskie sprawy, ciemne strony księżyca i atakujący Marsjanie nie mają żadnych szans. Whipping Post zawiera w sobie taki pokład energii, że wystarczyłoby jej do ogrzania całego legionu zimnokrwistych Królowych Śniegu. Ogień, który krzesze gitara Duane’a, te dialogi prowadzone na solówki pomiędzy nim, a Dickey Bettsem po prostu – używając premierowskiego słownictwa – porażają! I gdy przy pierwszym słuchaniu płyty wydawało mi się, że nic już nie przebije Elizabeth, to po wysłuchaniu Whipping Post miałem łzy w oczach. Łzy rozpaczy, że nie dane mi było zobaczyć tego koncertu na żywo. Że nie mogłem usłyszeć tego, jak w palcach tych geniuszy rodzi się TAKA MUZYKA. Arcydzieło. Nie mniej i nie więcej.
Co tu dużo mówić – jest to jedna z tych płyt, które zmieniły oblicze rocka. Które pokazały, że zespoły rockowe wcale nie mają ochoty zamykać się w konwencji zwrotka / refren / zwrotka / refren / solo / refren / koniec, a zamiast tego stale poszukują nowych środków wyrazu, stawiają na improwizację, emocjonalność przekazu i zupełny brak podporządkowania schematom. Wyszło kilku panów na scenę, odpaliło te swoje wzmacniacze i nikt nie spodziewał się, dokąd ich to zaprowadzi.
Płyta jest od niedawna dostępna w wersji dvd-audio. Trochę kosztuje, ale zapewniam was – bezapelacyjnie warto wydać te pieniądze. Pozycja obowiązkowa. Nie tylko wstyd nie znać – również wstyd nie mieć!