Siadając do recenzji Mixtaped przezchwilęchciałem napisać, że nigdy nie byłem fanem tego zespołu. Jednak czytelnikowi tegoż serwisu wiadomym jest, że to nieprawda. No-Man oględnie mówiąc „lubię”, a każdej nowej płyty wyczekuję zazwyczaj z naiwnym napięciem, że grupa znowu mnie oczaruje (nawet, gdyby oczarowanie miało mieć smak już raz wypitej kawy). Nie inaczej było w przypadku najnowszego albumu – swoistego novum tego brytyjskiego duetu, bo No-Man raczej nie przyzwyczaił nas do myśli, że jest to muzyka do grania na żywo. A tu proszę – kilka zapowiedzi, trochę czekania i mamy album, który na rynku pokazał się w listopadzie ubiegłego roku.
Czy przyznaję, że mam problem z tą płytą. Przyznaję. Ale nie dlatego, że Mixtaped to dobra lub zła płyta. Raczej z tego powodu, iż wydawało mi się (kiedyś, bo teraz już mniej, ale też nie do końca), że muzyka No-Man zdecydowanie nie nadaje się do prezentacji scenicznych. Bo niestety z omawianego DVD atmosfery swego rodzaju święta muzyki, jakim zazwyczaj zdaje się być dobry koncert wyczuć nie można. Ani z tych migawek publiczności, ani tym bardziej ze statycznych zdjęć prezentujących zespół. Powie ktoś – jaki wokalista, taki koncert – no i prawda. Bo Tim Bowness do specjalnie wylewnych nie należy, a i Steven Wilson ma dość specyficzne środki wyrazu scenicznego. Zatem mam problem z tą płytą, bo choć No-Man nie muszą z nikim się ścigać i choć należą do najbardziej utalentowanych (a jak nie utalentowanych, to na pewno wyjątkowych) bandów […] na Wyspach, to okazuje się, że wydawnictwem koncertowym mogą nas zanudzić. Mimo, że po raz kolejny udowadniają, że… - potrafią pisać dobrze zaaranżowane piosenki, to jednak koncertowymi wersjami utworów na Mixtaped (zmienionymi w stosunku do oryginałów żeby nie było) – wcale nie zachwycają.
Z jednej strony chyba sami artyści nie bardzo wierzyli w to, że prezentacja sceniczna ich zespołowego dorobku warta jest rejestracji. Bo w końcu długie lata kazali nam czekać… znaczy mnie kazali czekać na album koncertowy. Choć napisałem wcześniej, że wydawało mi się, iż Bowness i Wilson w tym wcieleniu nie pasują do słówka live to z drugiej strony coś szeptało mi do ucha, iż album koncertowy, jak już powstanie – będzie pokazywał ostrzejsze, inaczej zaaranżowane brzmienie zespołu. No i nie pomyliłem się choćby w tym zakresie. Większość nagrań brzmi tu inaczej niż na płytach studyjnych, sporo jest dźwięków i melodii niedostępnych w wygładzonych, studyjnych nutach, jednym słowem: teoretycznie grupa wyszła zwycięsko z próby zrównoważenia bogactwa studyjnych aranży na scenie. Niewątpliwie pomogli w tym zaproszeni muzycy, zwłaszcza Ben Coleman na skrzypcach. Wszystko to: TEORETYCZNIE. Bo w praktyce, w ostatecznym rozrachunku jest już tak sobie: gdzieś zagubiła się bowiem owa delikatność muzyki, ten nieziemsko – zwiewny klimat, za który kochamy No-Man. Szkoda.
W zapowiedziach o tym albumie wiele słyszałem. Jeszcze zanim wpadł mi w ręce (tak, tak, recenzja jest lekko przeterminowana, ale nie mogłem się powstrzymać nad dodaniem swoich trzech groszy) pojawił się przedsmak płyty w postaci krążka CD. Apetytu narobił, nie powiem, bo zaczyna się od… „trzęsienia ziemi”, zbudowanego z „dźwięków zgoła niepozornych”. Opisywano go już w naszym serwisie, więc nie będę się powtarzał. Jak to jednak zwykle bywa – trafiły nań lepsze kawałki, a że na dodatek całość podlana sosem rozbudzonej fanowskiej tęsknoty za nowymi nagraniami, to dziś z perspektywy czasu myślę sobie, że były to oczekiwania na wyrost trochę. Bo Mixtaped wcale się nie broni – jest po prostu jeszcze jednym albumem koncertowym.
I choć tytuł płyty (i okładka) mówi o niej prawie wszystko, a fanom gatunku tego zespołu przedstawiać nie trzeba, to album live No-Man był jednak swoistym wydarzeniem w 2009 roku. Z jednej strony muzycy udowodnili, że mogą grać koncerty, a ich zapis nie będzie jedynie bladym odzwierciedleniem studyjnych płyt, ale z drugiej strony – traktuję go raczej w kategoriach eksperymentu, który – szczerze powiem - jako taki jednak nie powinien być kontynuowany. Wolę jednak No-Man w wersji light. Wygładzony, spokojny, zaaferowany dźwiękami, niż taki, jak na Mixtaped : błąkający się między szorstkimi aranżacjami, a próbami zmiany brzmienia. Stąd taka ocena. Napisałbym, że to „muzyka dla fanów” , ale wówczas nota taka byłaby zbyt ostra. Wyżej też się nie da, no bo za same nowe aranżacje i próbę wyostrzenia brzmienia więcej punktów się nie należy. Zatem cóż pozostaje? Ot, niezła płyta, można posłuchać…
PS.
Podziękowania i hołdy przy okazji dla Mariusza Hermy, za perfidne wykorzystanie kilkunastu sformułowań zawartych na jego blogu. Pomyślałem sobie jednak, że warto z tych tekstów skorzystać, bo zestawienie ich w całość brzmi dość groteskowo, a i ja sam wcześniej niejednokrotnie tych sformułowań przy innych recenzjach używałem. Stąd hasła potraktowane czcionką BOLD. Tyle wyjaśnienia.