Grupy No Man nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Jeśli bowiem drogi czytelniku dotarłeś w swej dociekliwości do tego miejsca, znaczy to, iż obeznany jesteś z poczynaniami Tima Bownessa i Stevena Wilsona. Jakkolwiek dziwne by się to nam nie wydawało, starszy brat (No Man) pozostaje w cieniu młodszego brata (Porcupine Tree). I całe szczęście…
Speak. Doczekaliśmy się wznowienia. Nareszcie. To cudowna, spokojna i nawiedzona muzyka. Nie różniąca się od innych dokonań No Man. Ale podobnie jak inne ich płyty – tajemnicza, rozmarzona. Wolna od zgiełku tego świata.
Zaczyna się cudownie. Partia skrzypiec co prawda troszkę przypomina początek Heaven Taste, ale kto by tam o to dbał. To taki utwór, który nigdzie się nie spieszy. Nie przypomina o zaległych sprawach, nie planuje ani nie wpisuje w rejestr. To utwór, podczas którego nie zadzwoni komórka. Ani dzwonek do drzwi. Po prostu jest. Ten spokój nieodgadniony, ta radość i smutek zarazem przechodzi łagodnie w Pink Moon. Utworu, do którego chciałoby się wracać i wracać. Łagodny śpiew Bowness’a i te klawisze, wygrywające taki nie dający odetchnąć pasaż. I w tle te kosmiczne wręcz dźwięki.
Iris Murdoch cut me down oparto na wybijanym gdzieś za ścianą rytmie zapętlonym niczym Frippa i Eno zabawy we frippertronics. Tą nieziemskość podkreśla jeszcze bardziej wsamplowany na koniec nagrania śpiew dziecka. Śpiew kreślący inny świat, jak z czarno – białej przedwojennej fotografii. Urywający się nagle, niestety.
Tu nie ma słabych nagrań. Nawet te utwory, które można by porównać do nagrań innych zespołów, zachwycają swoim wdziękiem. Jak choćby przesycony aurą Dead Can Dance Courtain Dream. Albo naznaczony subtelnością Tangerine Dream Heaven’s Break.
Death and dodgson’s dreamchild zaczyna się takimi minimalistycznymi dźwiękami. Dźwiękami, którym towarzyszy cały urok tego świata. Jego smutek i radość zarazem.
I jeszcze słowo o „nowym” nagraniu. The hidden art of man ray – jedenastominutowe ambientowe uzupełnienie znakomitej płyty.
Nie będę ukrywał. To moja ulubiona płyta No Man. Później jakoś zespół zbyt „spiosenkowiał” jakby. Tu wyważono całość przypraw. Dlatego Speak tak „smakuje”. Wykwintnie. Wyniośle. Uczuciowo. I – co ważne – bez wyrachowania.
Polecam.