Długo czekaliśmy na kolejny album duetu No-Man. Od wydania ostatniej dużej płyty zespołu, Wild Opera, minęło już pięć lat. Przez ten czas jedynym owocem współpracy panów Bownessa i Wilsona była EP-ka Carolina Skeletones. Teraz jednak No-Man powrócił i jest to powrót w wielkim stylu.
Nowy album, Returning Jesus, nie jest kontynuacją dość eksperymentalnego brzmienia Wild Opera, a raczej powrotem do stylu wypracowanego na wcześniejszych płytach zespołu, zwłaszcza Flowermouth. Znowu mamy więc łagodne, nieco melancholijne brzmienie, wypełniane głównie przez różnego typu instrumenty klawiszowe, czasami przez gitarę i czasami ubarwiane wstawkami na instrumentach dętych, a na pierwszym planie znowu pełen emocji i nostalgii głos Tima Bownessa. Brzmienie trudne do jednoznacznego zaklasyfikowania, z elementami jazzowymi, ambientowymi, czasami nawet popowymi, a czasami w prostej linii nawiązującymi do tradycji rocka progresywnego, brzmienie, które może się nieco kojarzyć z twórczością muzyków wywodzących się z grupy Japan, a chyba najbardziej – z późnymi płytami Talk Talk (a zwłaszcza z solową płytą Marka Hollisa). Returning Jesus jest jednak spójniejsze od Flowermouth (nie ma tu takich fragmentów jakby z innej płyty, jak na poprzednim albumie utwór Teardrop Fall). Jeszcze bardziej melancholijne, jeszcze bardziej pastelowe. I – jeszcze piękniejsze. Ponieważ to Steven Wilson jest dziś jedną z największych gwiazd rocka progresywnego (pozostańmy przy tym określeniu, choć zdajemy sobie sprawę z jego niedoskonałości w odniesieniu do muzyki lidera Porcupine Tree), No-Man jest kojarzony przede wszystkim z jego osobą. Tymczasem na Returning Jesus, jak na żadnej chyba płycie duetu, pierwsze skrzypce gra Bowness. To jego łagodny głos nadaje większości utworów na albumie tę nostalgiczną, balladową, nawet nieco senną atmosferę: tak jest na No Defence, Close Your Eyes, Carolina Skeletons... zresztą na dobrą sprawę można by wymienić prawie wszystkie piosenki na płycie. Wilson w większości utworów ogranicza się do tworzenia tła, i to za pomocą często niezwykle prostych środków – jak kilka powtarzanych dźwięków gitary w All That You Are czy pianina w Carolina Skeletons). Tylko czasami pozwala sobie na wyraźniejsze zaakcentowanie swojej obecności – jak w piątej minucie Close Your Eyes, kiedy jego solo gitarowe ożywia rozwijającą się dotąd w jednostajnym rytmie kompozycję. Close Your Eyes to zresztą chyba największy popis sekcji rytmicznej, złożonej z dwóch znakomitych gości – Steve’a „Japończyka” Jansena i Colina „Jeżozwierza” Edwina, a w tym utworze jeszcze dodatkowo wspartej przez Ricka Edwardsa (to chyba on wybija ten obsesyjny rytm na początku utworu). Jak podkreślał Bowness, dzięki udziałowi Jansena i Edwina płyta nabrała zdecydowanie bardziej zespołowego charakteru. Oprócz nich w nagraniu albumu wzięło udział kilku specjalistów od instrumentów dętych (Ian Dixon, Theo Travis, Ian Carr). Jak już wspominaliśmy, prawie wszystkie utwory na płycie to ulotne, pastelowe, nieco rozmarzone ballady, bogato zaaranżowane i przepięknie zaśpiewane. Na autorze niniejszej recenzji największe wrażenie robi utwór tytułowy, którego konstrukcja opiera się na obsesyjnym dzwonkowatym dźwiękiem (niektórym przypominającym grę na kaloryferze, ale niestety w moim bloku kaloryfery tak nie grają) i na frazie Bownessa „Slow it all down”, powtarzających się przez cały utwór. Szczególną uwagę należy zwrócić też na dwa chyba najmniej „piosenkowe”, najbardziej awangardowe fragmenty: Only Rain (z powalającą partią trąbki Iana Carra) i w całości instrumentalny Slow It All Down. Tło syntezatorowe, delikatne dźwięki gitary akustycznej Bena Christophersa, łagodnie wybijany rytm, dźwiękowe pejzaże malowane przez instrumenty dęte – przypominają się najwspanialsze fragmenty Spirit Of Eden i The Laughing Stock Talk Talk. I może szkoda, że takich przyprawiających o dreszcz emocji momentów nie ma na płycie więcej. Bo takie utwory jak No Defence, Carolina Skeletones czy Lighthouse to miód dla uszu, i to miód najlepszej jakości – ale każdy miód ma to do siebie, że spożywany w nadmiernej ilości powoduje dość szybkie uczucie przejedzenia, że o innych negatywnych konsekwencjach już nie wspomnimy. Ale dosyć czepiania, bo album mi się przecież bardzo podoba. Mam nadzieję, że Returning Jesus nie jest ostatnim krokiem No-Man w jego muzycznej ewolucji. Ale nawet gdyby był, pozostanie jedną z najpiękniejszych płyt tego całkiem udanego przecież muzycznie pierwszego roku trzeciego tysiąclecia. październik 2001