Wpadam do domu, zniecierpliwiony, że tak długo czekałem na płytę. Otwieram paczkę drżącymi rękoma (choć niby znam tę muzykę już … hoho, nie przyznam się, po co straszyć naszych czytelników moim wiekiem). Okładka płyty mówi wszystko. Siedzący pod drzewem minstrel, wygrywający swe miniatury do majaczącej w oddali leśnej driady i nazwa wykonawcy wpisana w logo rycerskiej tarczy. Czy można spodziewać się, że muzyka zapakowana w takie cuda będzie wiodła prym na parkiecie dyskoteki? Ano – nie można, nawet, jak sobie człowiek uzmysłowi, że przecież w latach siedemdziesiątych grywano nie takie-to baśniowe przysmaki w dyskotekach. Jednak dzisiejsi bywalcy nocnych klubów pewnie spadliby pod stoły bez dodatkowych wspomagaczy; w końcu nigdzie w tych nagraniach nie można doszukać się tego „beatu” bez którego nic nam na parkiecie nie działa.
Zamiast tego mamy świszczące po strunach akustycznych gitar palce, wędrujące po progach to w górę, to w dół. Mamy delikatne dźwięki fletu, pojawiające się trylem znikąd i równie szybko uciekające w dal milknącym brzmieniem ciszy. Artysta serwuje nam obraz świata zupełnie pozbawionego blichtru epoki przemysłowej – tu wszystkie nuty zdają się świadczyć o zatrzymanym w czasie obrazie surowych angielskich borów, wśród których z dala gdzieś nad lasem majaczą wieże opatulonego mgłą zamczyska. A dlaczego tak uważam – zapytacie? A dlaczego nie? – odpowiem pytaniem na pytanie, obracając w palcach zdjętą z palca obrączkę. Tak. Pierwszy raz usłyszałem tę płytę, gdzieś zamierzchłych czasach, w połowie lat osiemdziesiątych, siedząc na kamieniu na leśnym skrzyżowaniu ścieżek, którymi nikt wówczas poza mną nie jeździł. Bywały takie dni, gdy za nic mając wszystko, co dookoła się działo, gnaliśmy z przyjacielem do lasu, by zamiast nauki do matury podpatrywać zwyczaje sarn i danieli, tak licznie przemierzających nasze ostępy. A wieczorami towarzyszyła nam muzyka, niosąc się ponad szerokimi łąkami Wielkopolski, snując się pasmami jak mgła, co z mokradeł podnosiła się i z wieczorem, i z rana…
Zatem dziś, słuchając The Geese And The Ghost czuję, że każda chwila spędzona wśród tych dźwięków wywołuje uśmiech na twarzy. Czy będzie to miniatura muzyczna, zbliżona do dzisiejszych poczynań ambientowo – soundscape’owych (Wind Tales), czy też rozbudowana wg prawideł muzyki klasycznej kompozycja Henry: Portraits From Tudor Times. Wspólnym mianownikiem dla poszukiwań Anthony’ego Phillipsa jest na tym albumie chęć osiągnięcia harmonii pomiędzy strukturą właściwą dla muzyki dawnej, a nowoczesnym w sumie instrumentarium, jakim posługują się muzycy. I choć może momentami poszczególne części kompozycji (szczególnie następujące po Misty Battlements nagranie Henry Goes To War) mogą na początku sprawiać wrażenie pozornego niedopasowania, to jednak użycie w muzyce tych samych środków ekspresji powoduje, iż całość broni się jednak wybornie. A sam finał nagrania (Triumphant Return) mimo lekkiego patosu znakomicie podsumowuje całą muzyczną opowieść o Henrym. Wg podobnego przepisu zbudowany jest kolejny „długas” na płycie – prawie 16 minutowe nagranie (tytułowe), tym razem składające się z dwóch części. Znowuż mamy tu wprowadzenie za pomocą gitar akustycznych, ponownie pojawia się delikatne organowe tło, melodia wygrywana przez flet, itd. Jest zdecydowanie bliżej muzyki dawnej, niż współczesnej, a osłuchany w muzyce fan nieodparcie skojarzy sobie pewne elementy charakterystyczne dla poczynań Phillipsa z obecnymi dokonaniami Ritchie’go Blackmore. Podobają się mi te dialogi akustycznych gitar, nie będę ukrywał, że baaardzo brakuje mi tych brzmień w muzyce Genesis z drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Tak, wiem, że trzeba poszukiwać nowych rozwiązań, że rozwój… eee, te sprawy, ale ja tam jestem przywiązany do delikatności płyty Trespass.
Oczywiście ta płyta to nie tylko miniatury, czy kompozycje nawiązujące do muzyki klasycznej. W końcu Phillips ładne melodie pisać potrafił, a że do współpracy w nagrywaniu płyty zaprosił sporo znakomitych gości, to nie ma się co dziwić, że na albumie umieszczono dwie piękne ballady „w stylu Genesis”. Kojarzące się właściwie od razu z dawnym zespołem Ant’a, bo śpiewa w nich Phil Collins. Pierwsza (Which Way The Wind Blows) to tylko jego interpretacja, druga z nich (God If I Saw Her Now) zaśpiewana – moim zdaniem cudownie z w duecie z Viv McCauliffe. I jeszcze dwa nagrania na koniec – praktycznie połączone ze sobą wzajemnymi cytatami motywów muzycznych Collections i następujący po nim Sleepfall: The Geese Fly West. Świetne nagrania, tak delikatne i zwiewne, jak to drzewiej na płytach Genesis bywało. Na szczególne wyróżnienie zasługuje finałowy Sleepfall – partia instrumentów klawiszowych, połączona z symfonicznym rozmachem, aż chwyta za serce. Jest piękna, melodyjna i można by nią obdzielić kilka znanych i lubianych przez nas zespołów, od Supertramp począwszy, przez Renaissance, momentami Camel, a na Caravan skończywszy.
Kompaktowa reedycja płyty zawiera jeszcze jedno nagranie. Piosenka (no, o ile piosenka może trwać prawie 8 minut!) Master Of Time, śpiewana przez samego Phillipsa nie wypada zbyt dobrze. Ale, pamiętajmy, że to demo. Kto wie, co przyniosłoby nam perfekcyjne opracowanie tego nagrania.
I to już. Koniec. Nie zauważyłem nawet, kiedy i gdzie prześlizgnęło przez palce te 55 minut, jakie poświęcił nam były gitarzysta Genesis. To nie jest łatwa płyta. Nie każdy słuchacz doceni jej piękno. To inna epoka, inny czas i muzyka brzmi inaczej… Piękna płyta, polecam, posłuchajcie.