Z koncertami to jest tak, że nie wszyscy za nimi przepadają. A to ścisk, a to piszczące panienki, umizgujące się do przystojnego wykonawcy. A to znów te cholerne papierosy i wszędzie walające się plastikowe kubki od piwa…
Jednak nie tylko to zniechęca człowieka do obejrzenia ulubionego wykonawcy. Nawalający sprzęt, rzężące gitary i bas wywołujący rozstrój żołądka. No i rzecz jasna ten wizg mikrofonu, zamieniający głos wokalisty w skrzypienie otwieranych drzwi. Aaa, i jeszcze sale, mające (szczególnie w naszym cudownym kraju) predyspozycje do bycia czymkolwiek, byle nie miejscem, gdzie można grać Muzykę. I najważniejsze – repertuar – porównywany przez niektórych do znienawidzonych składanek typu „Best Of”.
Ja… do osób, które nie lubią koncertów na szczęście się nie zaliczam. Nawet mimo fatalnej jakość polskich dróg staram się jakoś na te koncerty docierać.. No, to teraz drodzy czytelnicy już wiecie, że to o albumie koncertowym będzie rzecz.
Panie i Panowie. Roxy Music. Heart still beating.
Roxy Music w sumie ma pecha. Albo bowiem traktuje się ten zespół jak mitomanów, próbujących wcisnąć nam jaką chałę, która wcale odkrywcza nie jest (vide ich pierwsza płyta) albo uznaje się ich za podstarzałych panów, którzy zapragnęli dorobić się na właśnie lansowanym kierunku muzycznym (vide ich ostatnia studyjna płyta). A jaka jest prawda? Jak zwykle, gdzieś pośrodku.
Heart Still Beating.
Grają oczywiście najważniejsze osoby z Roxy Music. Choć niestety brak Bryana Eno, ale on opuścił grupę tak dawno temu, że już prawie nikt tych czasów nie pamięta. Jest jednak Manzanera na gitarze, Andy Mackay na saksofonie i oboju. No i oczywiście Ferry na vocalu. W bardzo dobrej formie.
Jak grają? Cóż, zaczyna się od krótkiego intro. India, znany z płyty Avalon kilkudziesięciosekundowy utwór to tylko przygrywka. A potem zespół od razu rusza do przodu w Can’t Let Go. Idealnie na początek koncertu, ta pobrzdękujaca gitara Manzanery i od niechcenia śpiew Bryana Ferry’ego, od razu otwierają przed nami podwoje knajpianej salki, w której panowie w garniturach umizgują się do kelnerek o zbyt intensywnym makijażu. Taka elegancja z jednej strony i dekadencja z drugiej. Atmosferę dusznego klubu (mimo, iż to nie był koncert w małym klubiku) potęguje śpiewne zawodzenie saksofonu i głosy dwóch szansonistek, słyszalne w chórkach gdzieś tam z tyłu sceny.
A zespół mknie przed siebie, dając nam chwilowe wytchnienie w przejmującym While My Heart Is Still Beating. Czegóż jeszcze nam potrzeba? Skoro są tu takiej perły, jak melancholijny, piękny do bólu Avalon, czy okraszony wywołującą dreszcze solówką lennonowski Jealous Guy. Skoro zespół mknie przed siebie w cudownym, porażającym wręcz partią gitary Manzanery Like a Hurricane. A najbardziej magiczny moment na płycie? Rozimprowizowany My Only Love, smutny, przejmujący śpiew Ferry’ego, piękne klawiszowe tło Guy’a Fletchera i oczywiście tnąca nasze ciała swoim jękiem gitara Manzanery. Miodzio.
Na koniec okładka. Zwyczajowo – kobieta. Zwyczajowo o wyuzdanym lekko frywolnym spojrzeniu. Ostrym makijażu i … no sami zresztą widzicie.
Uwielbiam koncerty. I przepadam wręcz za albumami koncertowymi. Na Roxy Music chętnie bym się przeszedł. Nawet na samego Bryana Ferry’ego. Póki co, skoro trzeba by jechać w świat by ich zobaczyć, zadowolę się koncertem.
Cóż, w mojej opinii – wstyd nie znać. Świetna płyta koncertowa.