Z różnych powodów nie jest to typowy album koncertowy. Taki "normalny" album koncertowy przyrządza się według pewnych ustalonych reguł: albo jest to podsumowanie pewnego okresu działalności, zawierające co bardziej znane utwory z repertuaru, zagrane w jakichś super efektownych wersjach, albo dokumentacja jakiejś bardzo udanej trasy koncertowej, albo czasami, najrzadziej - koncert z materiałem premierowym, na przykład "Obrazki z Wystawy" ELP, lub "Kolekcja Antyków" Truskaw. Pod tym względem "Viva!" ma się do tych założeń nijak. Ominięto wszystkie największe przeboje grupy - nie ma "Virginia Plain", "Love Is A Drug", "Street Life", jest tylko "Both Ends Burning". Jest i co prawda "Do The Strand", też wydane na singlu, ale żadnej kariery w tej wersji nie zrobiło. Dlaczego w pierwszej kolejności o singlach wspominam? Bo Roxy Music był to zespół z list przebojów, popularny jak jasna cholera i po kim jak po kim, ale po nich najbardziej można było spodziewać się wydawnictwa typu "The Best ino na żywo". A tu nic z tych rzeczy.
Jest tak - mamy małego Jasia, który koniecznie chce poznać Roxy Music. Coś tam poczytał, coś mu starsi opowiedzieli, oglądnął kilka klipów na Youtubie, chce więcej i wpada mu w jego małe, pulchne łapki "Viva!". Pakuje krążek do odtwarzacza i... co jest do kizi mizi - miała być grupa grająca "pod" listy przebojów, pop-rocka, a tu mamy nową falę, momentami rockową awangardę, a miejscami i prog rocka. Bębniarz łupie równo po punkowemu na 4/4, basmen też nie kombinuje tylko jedzie równo do przodu, do tego jakiś nawiedzony skrzypek, swingująco jazzujący sax, a wokalista to już zupełnie od czapy, jakby się z knajpy urwał. Gitarzysta wydaje się najbardziej normalny, ale też nie do końca z tej parafii, bo wycina po rockowemu. Czy ktoś mnie nie robi w bambuko? - myśli sobie mały Jasio. Nie robi. Faktycznie tak na koncertach grali - mocno i z przytupem. Co dodatkowo potwierdza DVD „Musicladen”.
Bo prawdę mówiąc pop-rockowść wczesnego Roxy Music to trochę dorabianie gęby. W tym co na początku swojej kariery robili Roxys była pewna dwoistość. Z jednej strony przebojowe single, z drugiej całkiem inne duże płyty. To raczej nie przypadek, że dwa bardzo duże hity zespołu - "Virginia Plain" i "Pyjamarama" nie znalazły się na dużych płytach ("Virginia Plain" dopiero na kompaktowej reedycji debiutu). Bryan Eno zawsze przyznawał się do sympatii do Velvet Underground i to na dwóch pierwszych albumach słychać. Z Jobsonem nie było już tak awangardowo, ale jego skrzypce też dużo wniosły do muzyki Roxy Music - wystarczy sięgnąć po "Country Life".
"Viva" ukazała się w momencie, kiedy grupa właśnie zawiesiła działalność (a nawet mówiło się o jej zakończeniu). W takich wypadkach zwykle firmy płytowe jeszcze próbują zarobić coś na "nieboszczykach" wydając zwykle jakieś koncertówki, czy składaki. Tak było w przypadku Deep Purple i "Made in Europe" i Marillion i "The Thieving Magpie" (a miał ktoś gwarancję, ze zespół się po odejściu Fisha nie rozpadnie?), ale co do Roxys taki pewny nie jestem - między ówczesnym zakończeniem działalności, a wydaniem płyty okres był bardzo krótki - najpewniej płyta była już przygotowana do wydania wcześniej, zanim postanowili od siebie odpocząć. I zestawienie utworów może sugerować, że to jednak robota zespołu. Wytwórnia sama z siebie by czegoś takiego nie wydała.
To nie jest płyta dla tych, co maja dopiero zamiar poznawać Roxy Music. To jest rzecz dla fanów, już zaznajomionych z tematem. Wszystkie utwory, które znajdziemy na "Vivie" cieszyły sie sporą popularnością właśnie na koncertach, jak chociażby "In Every Dream Home a Heartache" - tutaj w znakomitej, wydłużonej wersji, z piorunującym solem gitarowym w finale. Leszcze bardziej "wyciągnięto", bo na ponad 10 minut "If There Is Something", które oryginalnie trwało ponad sześć i zrobiono to naprawdę rewelacyjnie. Za to nieco skrócono "Bogus Man", ale zachowało swój niesamowity klimat rodem z horroru, kreowany głównie przez cudownie minimalistyczną partię oboju Andy Mackaya. Każdy z tych trzech utworów po osiem, dziesięć minut – to takie progresywne czasy. Ale jak wspomniałem, rockowego wygrzewu też trochę jest - przede wszystkim bardzo dobre, dynamiczne wersje "Do The Strand" i "Out of The Blue" (skrzypce Jobsona rządzą) na początek i koniec, a jeszcze "Both Ends Burning" w środku. Ten krążek to kawał znakomitego grania na żywo i nie ma większego znaczenia, że to nagrania zebrane z kilku lat, bo wypada to zaskakująco spójnie.
"Viva" nie tyle podsumowuje, co uzupełnienie pierwszy okres działalności Roxy Music. Pokazuje jako zespół rockowy, grający głośno, dynamicznie, z wykopem, do tego o znacznie większych ambicjach, niż mogłoby się to wydawać. Wydaje mi się, że jest to też jeden z ciekawszych albumów koncertowych tamtych lat. Tyle, że trzeba go trochę dłużej posłuchać, żeby się o tym przekonać. To też koniec pewnej stylistycznej epoki w karierze Roxys. Po reaktywacji w 1979 roku grupa wróciła bardzo słabą płytą "Manifesto", ale która dawała pewne rozeznanie co do dalszej przyszłości grupy - to co się zaczęło na "Siren" miało swój ciąg dalszy właśnie na "Manifesto" - czyli faktyczny zwrot ku lżejszej muzyce.