Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu.
- Chodź Tośka, o pudlach popiszemy.
Pies podniósł głowę znad pieczołowicie obrabianego, cielęcego gnata i spojrzał na mnie niezbyt chętnym wzrokiem.
- Nie widzisz? Zajęta jestem – odburknęła.
- Zostaw tą kość, dokończysz później. Przecież nikt ci tego nie zje.
- Proponujesz psu, żeby zostawił pyszną, soczystą kość i zajął się jakimiś szarpidrutami? Na pewno dobrze się czujesz?
- Tak. I to na oba pytania.
Tosia popatrzyła na smętne resztki cielęcej giczy i westchnęła.
- Niech ci będzie. I żeby potem nie było już gadania, że pies myśli tylko o żarciu. Kogo mamy dzisiaj na tapecie?
- Raczej nietypowo – Riot.
- To, że raczej nietypowo, do tego już zdążyłam się przyzwyczaić, ale Riot? Co oni mają wspólnego z pudlem?
- Właściwie nic, ale to bardzo fajny zespół i jak o nich nie napiszę tutaj, to może nie być innej okazji. Zresztą jak chyba wszystkie amerykański kapele metalowe lat osiemdziesiątych, swój epizod pudlowy zaliczyli, jeśli nie w muzyce, to w imidżu.
- Tak, ale to trochę później, debiutowali jeszcze w latach siedemdziesiątych i zanim się pudel dobrze rozbujał, zdążyli nagrać trzy płyty. I to bardzo dobre.
- Właściwie te trzy płyty plus koncertówka z Wielkiej Brytanii to jest akurat tyle, co Riota wypada znać. Po nagraniu „Fire Down Under” odszedł wokalista, Guy Speranza. Nie mógł pogodzić swoich religijnych przekonań z graniem w metalowej kapeli. Potem było trochę personalnego zamieszania z wokalistami. Do tego zespół miał dłuższe przerwy w działalności i dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych jakoś to wszystko się ustabilizowało, ale przeorientowali się stylistycznie bardziej w stronę power-metalu. Słuchałem kilku płyt i mi się nie podobają. Tak jak mi się niezbyt podobało co nagrywali zaraz po odejściu Speranzy, akurat to słyszałem kiedyś w radiu. Dlatego o Riot dokładnie zapomniałem. Dopiero niedawno jakoś przypadkiem debiut trafił mi w łapki i zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie. No właśnie – słuchasz tej muzyki i co powiesz?
- New Wave of British Heavy Metal.
- Zgadza się, jesteś bystry piesek. Ale nie zgadza się. Co się nie zgadza?
- Daty się nie zgadzają. Debiut Riot to 1977 rok. O NWOBHM jeszcze żadne wróbelki nie ćwierkają.
- Właśnie, ale jest to niewątpliwie granie bardzo podobne do tego, które objawiło się na Wyspach dwa lata później. Ciekawe skąd taka koincydencja?
- To proste. Riot są z Nowego Jorku. A co mamy w Nowym Jorku?
- Nooo, dużo różnych rzeczy – odparłem wymijająco.
Tośka popatrzyła na mnie z politowaniem.
- Nie kombinuj, myśl. Dla ułatwienia nieco zmienię pytanie – Co było w Nowym Jorku?
- Też dużo różnych rzeczy? – nie miałem zielonego pojęcia o co mojemu kundlowi chodzi.
- Dalej kręcisz. Nawet średnio zorientowany w temacie, ale co bystrzejszy golden już dawno by pokapował się o co chodzi. Muzycznie pomyśl. Film o tym oglądaliśmy niedawno.
- CBGB – wreszcie zajarzyłem – Sugerujesz Tosiu, wpływy nowojorskiej sceny punkowo – nowofalowej na muzykę Riot?
- No pewnie. Przecież bliżej im do The Dead Boys niż Black Sabbath. Zresztą w NWOBHM też możemy doszukać się podobnych wpływów.
- Dokładnie. Przeciętny słuchacz utożsamia NWOBHM z Iron Maiden, bo ci są najbardziej znani, ale jest wiele kapel z tego nurtu, już niestety zapomnianych, gdzie ten punkowy hałas jest bardzo dobrze słyszalny. Szczególnie chodzi tu o płyty z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Dwie rzeczy łączą Riot i NWOBHM – naleciałości punkowe i zero bluesa. Wszystkie wcześniejsze zespoły hard’n’heavy mniej lub więcej o bluesa zaczepione były, Riot – zupełnie. Dzięki temu powstała nowa jakość. Trzy pierwsze płyty Riot są na bardzo podobnym, bardzo wysokim poziomie i nie bardzo wiedziałem, którą zrecenzować.
- „Narita” jest znakomita.
- Jak najbardziej. „A „Fire Down Under” zdradza już pewne ciągoty do nieco bardziej wyrafinowanego grania. Na szczęście z umiarem i też jest bardzo dobra. Ale debiut wymiata.
- Wymiata. Wiesz co, stare przysłowie goldenów mówi, że jeśli nie wiesz od czego zacząć, zacznij od początku.
- I to jest słuszna koncepcja.
Riot powstali w Nowym Jorku w połowie lat siedemdziesiątych. Najpierw nagrali kilka demówek, potem udało im się podpisać kontrakt z niezależną firmą Free Sign Records i dosyć szybko wydać swój pierwszy album. Jak w wielu przypadkach rockowych wymiataczy „Riot City” nie grzeszy długością – trzydzieści trzy minuty z sekundami, dziewięć kawałków – można powiedzieć – zwięźle i konkretnie. Żadnych ballad, żadnych kombinacji, same rockery. Do zapamiętania – właściwie wszystkie, ale ze szczególnym wskazaniem na tytułowy i „Tokyo Rose”. Nie miałbym odwagi nazwać tego metalowym klasykiem, ale moim zdaniem jest to płyta rewelacyjna i polecam każdemu fanowi hard’n’heavy – na pewno żałować nie będzie.
- A ten Iommi na basie to z tych Iommich? – zapytała Tośka.
- Nie wiem- wzruszyłem ramionami – Gdzieś czytałem, że to młodszy brat Tony’ego, a gdzie indziej, że wcale nie, że to przypadkowa zbieżność nazwisk. Jeśli ktoś coś będzie wiedział na pewno, to ci powiem.