Nie wiem, czy pisaliśmy już o jakimś zespole z Rumunii, jakoś sobie nie przypominam. Musiałbym przekopać wszystkie recenzje, żeby się o tym przekonać, a szczerze mówiąc wcale mi się nie chce. I być może recenzją płyty „Cantafabule”(*) grupy Phoenix zamalowuję kolejną białą plamę na artrockowej mapie świata.
Phoenix, znane też pod nazwą Transsylvania Phoenix, to chyba najpopularniejsza grupa rockowa w historii rumuńskiej muzyki rozrywkowej. Powstała jeszcze na początku lat sześćdziesiątych, jako zespół szkolny, ale pierwszych nagrań dorobiła się pod koniec tamtej dekady. Początkowo chcieli grać rock’n’rolla, ale Ceausescu nie pozwolił. Musieli więc nieco przeorientować swoją muzykę i zaczęli kombinować z miejscowym folkiem (i nie tylko). Trzeba przyznać, że wyszło im to na dobre, bo zamiast lepszej lub gorszej imitacji zachodnich wykonawców, powstało coś naprawdę oryginalnego.
Pierwszy raz z tą nazwą spotkałem się kilkanaście lat temu w Teraz/Tylko Rocku. Akurat polska firma Wydawnictwo 21 wydało jedną z ich wczesnych płyt (bodajże „Cei ce ne-au dat nume”) i któryś redaktorów napisał bardzo pochlebną recenzję tego krążka. Jakiś czas później chciałem to kupić, ale niestety nakład był już wyczerpany.
Przyznam się, że oprócz „Cantafabule” nie znam wiele więcej muzyki Phoenixa – coś tam, gdzieś tam i na pewno nic w całości. Ale po lekturze „Pieśni Cudownej” będę musiał nadrobić te zaległości, przynajmniej jeśli chodzi o te najwcześniejsze płyty.
Pomysł na łączenie folku, muzyki dawnej i rocka nie jest specjalnie oryginalny, ale wcale nośny, szczególnie jeśli znajdą się odpowiedni ludzie do takiej roboty. A muzycy Phoenixa na pewno takimi byli, ich muzyczna erudycja może budzić podziw. W zasadzie wrzucanie muzyki tej grupy, przynajmniej w wypadku „Cantafabule”, do wora z napisem prog-rock jest raczej wyrazem pewnej bezradności wrzucających, niż stanem faktycznym, bo to rzecz raczej osobna, składająca się z wielu różnych elementów, często dosyć różnych. Na progarchivach ma ta grupa swoją stroniczkę i widać, że prog-fanom jest dość dobrze znana – rating wczesnych płyt miło oscyluje około czterech gwiazdek, co przy sporej ilości ocen powinno dawać do myślenia.
Co zwraca uwagę – piękne, wielogłosowe partie wokalne (mocne, głębokie barytony), w stylu chorałopodobnych form z okolic średniowiecza, a do tego folkowa melodyka tych utworów. W kontrze do tego jest warstwa instrumentalna – na wskroś rockowa – Feniksy lubią pohałasować, grają dość ostro, omalże hard-rockowo – riffy, suzzowane gitary, dynamiczne klawisze. Zestawione wszystko to razem daje efekt wyjątkowo interesujący.
Jednak wzbraniałbym się przed nazwaniem „Cantafabule” płytą wybitną, czy przełomową. Idealna nie jest. Parę rzeczy można jej wytknąć. Przede wszystkim, że powstała w 1975 roku, a brzmi jakby była z 4-5 lat starsza. Może nie o samo brzmienie sensu stricte, bo jakie były studia nagraniowe w komunie, to wie każdy, kto słuchał płyt z tamtych lat – chodzi o to, że kilka utworów „zalatuje” big-beatem z lat sześćdziesiątych, ta sfuzzowana gitara też jest jak z końca lat sześćdziesiątych, a klawisze momentami tak jakby od Manzarka. Na szczęście zalet ma dużo więcej. Przede wszystkim melodie i rewelacyjne wokale, do tego zagrana jest bardzo żywo i dynamicznie, po trzecie różnorodność – rockowe numery oparte na riffach, akustyczne ballady, bardziej rozbudowane formy, mini suity, nawet zahaczające o psychodelię. Te dwa, trzech archaiczne big-beaty, wcale nie zmienią tego, że album podoba mi się bardzo. Szczególnie, że gubią się one w całym tłumie znakomitych utworów – mini suita „Invocatie”, lekko psychodeliczne „Zoomahia”, mój ulubiony „Definul, Dulce Dulful Nostru” (najlepsze wokale), „Pasarea Calandrinon” i „Filip Si Cerbul” z najlepszymi riffami, czy finałowy „Phoenix”.
Jak wspomniałem, trudno Phoenixa porównywać do jakichś innych wykonawców, bo to jednak twór całkiem oryginalny. Można powiedzieć, że dość blisko by im było do naszych Skaldów, ale góralskość braci Zielińskich nieco mnie irytuje, a Rumunów ta folkowość jest bardziej wyważona. Przychodzi mi na myśl też brytyjski Gryphon, ale tak dobrej płyty jak „Cantafabule” to oni nie nagrali.
W każdym razie – dla zainteresowanych historią muzyki rockowej w demoludach – jazda obowiązkowa. Dla innych - ponad godzina polecenia godnej muzyki.
(*) – znane też jako „Cantofabule”, ale był to błąd wydawcy przy druku okładki.