Tym razem wspomnienia wydarzeń kluczowych dla świata i Polski nie będzie. Bo zrobiłoby się cokolwiek paskudnie, za sprawą wielu tragicznych wydarzeń, jakie wówczas miały miejsce. Ale, nie wolno nie wspomnieć, że Czechosłowacja okazała się być wówczas najlepszą drużyną na Starym Kontynencie, a Martin Scorsese nakręcił Taksówkarza. Sonda Viking sfotografowała słynną „Twarz” na Marsie, a Frank Herbert (w zniżce formy niestety) napisał Dzieci Diuny. Muzycznie: zaczynał się punk rock, powstawały nowe zespoły, które przez następne dziesięciolecia będą wyznaczać kierunki rozwoju rock’n’rolla we współczesnym show biznesie. Ukazało się A Trick Of The Tail oraz Wind And Wuthering Genesisów (i choćby te dwa albumy wystarczą mi za uzasadnienie, że to był udany rok), a przecież jest tu jeszcze miejsce na A Day At The Races Queen, Hotel California The Eagles no i rzecz jasna Rising Rainbow (jak pięknie, że Purple się wtedy „rozpadli”). No i Led Zeppelin. Nomen omen, poprzez wytwórnię Swan Song wypuściło na rynek swój ostatni wielki (nie licząc koncertówki) album. Presence.
Ilekroć słucham tej płyty, mam nieodparte wrażenie, że to jakieś the best of. Bowiem nawet, gdy po raz pierwszy dane mi było zetknąć się z muzyką Zepps, od razu uderzyła mnie wyjątkowość tak poszczególnych kawałków, jak i całości. Tyle jest bowiem na tym albumie znakomitych kompozycji, że się człowiek wręcz pogrążyć może w przekonaniu, iż Zeppelini po prostu odkładali podczas poprzednich sesji co lepsze dema na użytek „Siódemki”. Bo, … posłuchajmy, zaczyna się – niezwykle. Od długiego, epickiego, zbudowanego na przeciwieństwach utworu. Achilles Last Stand, zabójcze tempo sekcji rytmicznej: te salwy perkusji Bonhama i poganiający, niczym bat oprawcy bas Jonesa zderzają się przez całe nagranie z właściwie balladowym śpiewem Planta. Nadzwyczaj spokojnym, patetycznym chwilami, natchnionym… brak w nim właściwie tylko jednego: tego krzyku, do którego wokalista Led Zeppelin nas przyzwyczaił. Zamiast niego tę rolę przejmuje Page, a jego gitara rzęzi, łka, płacze i krzyczy, miotając się pomiędzy wokalem, a sekcją. I właśnie w tym tkwi ta niezwykłość: sonatowa budowa, zmiany tempa, zamienione role artystów – tego po Led Zeppelin nie można się było spodziewać. Zwłaszcza, że punk rock ponoć walił do klubów drzwiami i oknami. A ten nurt niespecjalnie przepada za skomplikowanymi kawałkami. I choć kolejne nagranie takich „nowych” eventów nam nie przynosi, bo For Your Life to po prostu ostry, znakomicie nagrany blues, to jednak wrażenie wyjątkowości pozostaje. Ten blues, dość poważny w swojej wymowie, rozkołysze największego nawet sceptyka, jak nie owym wymuszającym transowe kiwanie stopą rytmem, to z całą pewnością znakomitą solówką Page’a pod koniec nagrania. Zresztą – owa wyjątkowość tego albumu bierze się właśnie z jakości poszczególnych kompozycji. I tak te mniej popularne, choć równie udane krótsze kawałki, jak Royal Orleans, czy Candy Store Rock to właśnie takie typowe zeppeliny. A finałowe Tea For One: maestria. Taki zaczynający się hardorckowo blues urzeka. Piękną melodią, frapującym solem gitary, doskonałą pracą sekcji rytmicznej. Po prostu niebo w uszach.
No i jeszcze Nobody Fault But Mine. Absolutny killer. Gitarowa zagrywka, przeplatana wokalizą Planta i ta zabójcza, nawiedzona, porywająca gitara Page’a. Dziś słuchaliśmy tego nagrania z koncertu w Knebworth z 1979 roku, i nawet moja dwuletnia córka zapatrzyła się w telewizor. Taaaak, córuś, to jest rock’n’roll, powiedziała żona i w sumie jest to kwintesencja recenzji. Potęga, radość, żywioł i taki power, jakiego później nikt w latach siedemdziesiątych nie osiągnął.