Tak się już porobiło jakoś, że głównie docierają do nas płyty zespołów, obarczone czy to w opisach, czy w samych tekstach tymi wszystkimi skomplikowanymi przymiotnikami, co to próbując udowodnić, że najlepiej opisują złożoność obecnego świata. (Ależ świat jest pokręcony – mruknął Potencjalny Odbiorca). Że ich pokręcone rytmy i teksty muszą pokazywać, jak bardzo świat jest zdesperowany i odjechany.
Mówiąc nadzwyczaj oględnie – od muzyki wymagamy wiele. By poruszała, by można było się z jej pomocą przenieść w lepsze czasy, lepszy świat. Byśmy sami dzięki niej odnajdywali na co dzień, w każdej chwili lepszego samego siebie. (Pieprzysz kotek – ze znawstwem rzekł Potencjalny Odbiorca). No wiem, niekiedy się nie da. Ale wara mi od takich płyt. Co to epatują wyłącznie beznadzieją, namawiają do samobójstwa czy czegoś równie paskudnego.
Gdy zatem biorę do ręki taką płytę, jak Quiet Is The New Loud (Cóż za tytuł – wykrzyknął Potencjalny Odbiorca) oplata mnie tęsknota, by już na zawsze pozostać na tej polanie pod drzewem, gdzie nie dociera żadna smutna wiadomość, ptaki śpiewają, a szum lasu w oddali brzmi jak kołysanka dla maluszka, śpiewana przez troskliwą mamę. Taka nieskończenie długo trwająca chwila powracającej młodości, albo może nawet lepiej „utraconego dzieciństwa” (cokolwiek by to nie znaczyło). Ech, normalnie rozmarzył się człowiek…
No to teraz krótki film o zespole (Potencjalny Odbiorca popatrzył na mnie z niechęcią) Kings of Convenience. Dwójka Norwegów, jeden z nich to DJ, a drugi to psychoterapeuta (śpiewający dj i psychol – zarechotał Potencjalny Odbiorca) pograli trochę w różnych kapelach, pokoncertowali na kilku festiwalach u schyłku ubiegłego stulecia, po czym nagrali w 2001 roku swoją debiutancką płytę. Oczywiście niektóre wpływowe czasopisma okrzyknęły wówczas powstanie nowego nurtu muzycznego (New Acoustic Movement) – ale my się tym tutaj nie zajmujemy. Istniał czy nie istniał, nie ma to specjalnego znaczenia, bo Kings of Convenience nagrywają od tamtego czasu płyty, a hasło, wymyślone bodaj przez NME jest tylko zlepkiem nic nie mówiących słów.
Dwie gitary. Fortepian. Perkusja. No i oczywiście dwa glosy. Śpiewające w idealnej harmonii. Czegóż więcej można chcieć? (Znalazłoby się, oj znalazło – malkontencko stwierdził Potencjalny Odbiorca) Wolne lub co najmniej nigdzie nie spieszące się tempo, akustyczne gitary, po prostu spokój. Simon i Garfunkel się kłania? Ano tak i wiecie co, dobrze mi z tym.
Można tej muzyki słuchać w nieskończoność. (Potencjalny Odbiorca powiedział… - nic nie powiedział, bo w markecie do płatków śniadaniowych dawali Rubika i tyleśmy go widzieli). Fortepian w The Girl From Back Then onieśmiela swoim pięknem. Melodyka Winning A Battle, Loosing The War pozostaje na zawsze w pamięci, aż nie możemy się uwolnić od dźwięków, które nucimy w drodze do pracy czy szkoły. A trąbka w Singing Softly To Me wręcz powala swoim urzekającą barwą.
Polecam, ta płyta ładuje akumulatory lepiej niż niejedno ostre łojenie rzężących gitar. Piękna, delikatna i nade wszystko optymistyczna płyta. Wstyd nie znać.