Piętnasty studyjny album marillion nieznacznie wyprzedzający trzydziestą rocznicę powstania zespołu zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami ukazał się jako trochę nietypowy album podwójny, na który składa się koncepcyjna płyta zatytułowana Essence oraz zbiór niepowiązanych ze sobą utworów spiętych wspólnym szyldem The Hard Shoulder.
Oba zestawy, mimo, że łączy je ogólny klimat kompozycji oraz pewne nowe rozwiązania aranżacyjne, o których nieco później, stanowią dwie zupełnie odrębne wartości i spokojnie można je uważać za dwie osobne płyty zespołu.
Kompozycje układające się w spójną całość Essence przesycone są atmosferą uniesienia. Od dźwięków serca Emila Hogartha (wówczas jeszcze żyjącego w prenatalnym świecie) w Dreamy Street po ostatnie takty kompozycji tytułowej piękno nie znika ani na chwilę. Kulminację osiąga w finale Wrapped Up in Time gdzie Steve Hogarth wzbija się na absolutne wyżyny wokalnego kunsztu. A przecież i w This Train Is My Life i w Essence i w Trap The Spark i w Happiness is the Road jego śpiew zasługuje na najwyższe słowa uznania. Strona wokalna to zresztą wielka ciekawostka tego albumu: po raz pierwszy w historii zespołu swych głosów użyczyli wszyscy członkowie zespołu włączywszy w to Ian’a Mosley’a i Steve’a Rothery!!! Po raz pierwszy także marillion umieścił na studyjnej płycie kompozycję instrumentalną: przepiękna miniaturka Liquidity w uroczy sposób zamyka spokojniejszą cześć albumu płynnie wiodąc do utworów nieco bardziej dynamicznych. Niemal wszystkie kompozycje są ze sobą połączone (wyjątek stanowi jedynie Happiness Is The Road oderwany od pozostałych dwusekundową pauzą – jak dotąd nie bardzo wiem dlaczego) w czym marillion ma już ponad dwudziestoletnie doświadczenie (po raz pierwszy ten zabieg zespół zastosował na kultowym albumie Misplaced Childhood z roku 1985 gdy liderem i wokalistą był jeszcze pewien zwalisty Szkot). Skojarzeń z dawnym wokalistą Fishem może też dostarczyć kompozycja State Of Mind (drugi singiel z pierwszej solowej płyty Fisha nosi taki właśnie tytuł) choć muzycznie z dokonaniami Wielkiej Ryby nie ma ona nic wspólnego. Niezwykła atmosfera w połączeniu z pięknymi melodiami, tradycyjnie już świetnymi, wielopoziomowymi aranżacjami i wyjątkowo troskliwie opracowanymi partiami wokalnymi składa się na dzieło, które bez cienia wahania można dopisać do panteonu największych dokonań zespołu. Pierwszy zestaw zamyka dodany jako bonus (i specjalnie oddzielony od całości dwuminutową ciszą) utwór Half Full Jam, odbiegający nieco od klimatu podstawowego zbioru i stanowiący wyłącznie swoistą ciekawostkę. Pewnie lepiej by się stało, gdyby trafił po prostu na stronę B singla, ale ponieważ zespól wyraźnie zaznaczył, że to tylko dodatek nie ma co narzekać. Zresztą i ta kompozycja, choć dość surowa ma swój urok.
Drugi wolumin w pierwszej chwili wydał mi się mniej atrakcyjny niż Essence. Po pierwsze jest kolekcją luźnych utworów, po drugie mniej tu tych bajecznie przepięknych (ale absolutnie nie cukierkowych) brzmień. Dość szybko jednak okazało się, że i te utwory trwale wciskają się w świadomość słuchacza i zniewalają całkowicie. Na Hard Shoulder marillion twórczo rozwija bagaż swych niemal trzydziestoletnich doświadczeń nie tracąc nic ze świeżości albumu Essence. Otwierający płytę Thunder Fly powstał na fundamencie tych samych fascynacji co Drilling Holes z albumu Marbles (2004), ale już podkłady do Half the world spokojnie mogłyby znaleźć się na jednym z solowych albumów Fisha! Dwa najważniejsze utwory na tej płycie to bez wątpienia The Man from the Planet Marzipan oraz Asylum Satellite # 1. Pierwszy serwuje liczne zmiany tempa i nastroju niczym kompozycje zespołu z lat osiemdziesiątych (choć zapomnijmy o tamtym brzmieniu), drugi zbudowany głównie na bazie jednego (ale za to jakiego) akordu Marka Kelly przeszywa każdą komórkę ciała. Przepiękna miniatura Older Than Me doskonale radziłaby sobie w zestawie Essence, lecz tu ma swoje ważne miejsce, a jednocześnie stanowi dowód na to, że marillion potrafi skomponować wzniosły utwór, którego podstawę stanowi raptem kilka prostych dźwięków. W Throw Me Out Pete Trewavas jak sam to określa „dmuchnął w klarnet” wzbogacając aranżację tego utworu (tak przy okazji: otwierające go cztery powtarzające się akordy są jakby wyjęte z She Chameleon – choć tam stanowiły tylko tło), zaś w Especially True pobrzmiewają echa marillion.com (i jest to dla mnie najmniej przekonująca kompozycja). Specyficzny nastrój znany z Interior Lulu powraca w zamykającym całe wydawnictwo Real Tears for Sale – kolejnej złożonej, wielowątkowej kompozycji zespołu.
Obie płyty są wspaniałym dowodem zarówno kompozytorskich jak i muzycznych umiejętności wszystkich członków zespołu. Doskonałe panowanie nad proporcjami, mistrzowskie łączenie bardzo nieraz kontrastujących ze sobą tematów, wirtuozeria (ale bez nudnych popisów), aranżacyjne bogactwo i umiejętne korzystanie z biblioteki dźwięków tworzą koktajl, którego smaku nie da się zapomnieć. Pozostaje tylko po raz kolejny otworzyć szeroko usta ze zdziwienia, że tym niemłodym już przecież facetom znów udało się zrobić coś tak świeżego, coś tak oryginalnego i fascynującego. Złośliwi będą się pewnie doszukiwali autoplagiatów i pewnie nawet uda im się tu i ówdzie znaleźć brzmienia gdzieś już w marillion zasłyszane (zwłaszcza w zestawie The Hard Shoulder) ale prawda jest taka, że zespół znów podążył ścieżką, której wcześniej nie było nam dane wspólnie wydeptywać. A doznania, jakich na tej ścieżce się doświadcza są bezcenne.
Całości dopełnia (i to naprawdę właściwe określenie) absolutnie niezwykła oprawa graficzna nowego dzieła. Przez wszystkie lata po rozwiązaniu współpracy z Markiem Wilkinsonem obrazki towarzyszące dziełom zespołu rzadko wznosiły się na prawdziwe wyżyny. Marbles w wersji Deluxe przyniósł w tej materii pierwsze naprawdę interesujące pomysły, które jednak bledną dziś w zestawieniu z tym, co zaproponował Antonio Seijas wraz z Carlem Gloverem na Happines is the Road. Kilkadziesiąt prac, z których niemal każda każe wstrzymać oddech wspaniale harmonizuje z treścią i brzmieniem albumu i tak jak zawarta na nim muzyka przesycona jest specyficznym klimatem. Niektóre dzieła kolorystyką i kompozycją przywodzą mi na myśl prace z najlepszego okresu twórczości tragicznie zmarłego Zdzisława Beksińskiego. Prawdziwa radość dla oczu.
Przyznam szczerze, że z pewnym niepokojem czekałem na ten album, oficjalnie zapowiadany przez zespół już we wkładce do poprzedniej płyty. Wydawało mi się, że skoro na jego nagranie zespół przewiduje relatywnie tak mało czasu może on być zbyt zbliżony do surowego brzmienia Somewhere Else. Obawy okazały się na wyrost. Ten album będzie się w przyszłości wymieniało jednym tchem z Misplaced Childhood, Brave, Afraid Of Sunlight (tak wiem, że są tacy, co AOS lekceważą, ale dla mnie to jedna z najwspanialszych płyt zespołu) i Marbles. Czapki z głów. Marillion znów pokazał klasę.
Happiness is the Road. Słuchając tego albumu naprawdę można poczuć się szczęśliwym.
8 + (w pełni zasłużone)