Przystanek Kanada odcinek XXXVI: Zły wiatr (Ill Wind).
Wyczekiwany przez prawie dwie dekady przez fanów wielki powrót Crosby Stills Nash & Young okazał się wielkim rozczarowaniem; płyta „American Dream” spotkała się z niezbyt przychylnym przyjęciem tak krytyki, jak i fanów. Czterej muszkieterowie postanowili jak najszybciej podreperować nadszarpnięty wizerunek.
Neil Young grzecznie podziękował pozostałej trójce i skupił się na własnej karierze. Ze znakomitym efektem: wkrótce na rynek trafiła świetna płyta „Freedom”, po niej przyszły jeszcze lepsze „Ragged Glory” i „Weld”. Tymczasem Crosby, Stills i Nash nadal pracowali razem. Już niespełna dwa lata po premierze „American Dream” na rynku pojawił się album „Live It Up”. No cóż… chyba jednak to, co mówi się o syndromie odreagowania za wszelką cenę, jest prawdą. Bo album okazał się wyraźnie słabszy od „American Dream”. Dwie chybione płyty w ciągu dwóch lat poważnie nadszarpnęły rynkową reputacją CSN – do tego stopnia, że wydany w roku 1994 niezły album „After The Storm” był pierwszą płytą tria, która przeszła kompletnie bez echa, a rynkowa porażka spowodowała, że gdy panowie chcieli zacząć w roku 1996 pracę nad kolejnym albumem, żaden z potencjalnych wydawców nie był zainteresowany wyłożeniem pieniędzy na płytę. Ostatecznie panowie musieli pokryć wszystkie koszty sesji z własnych kieszeni.
Album „Looking Forward” rejestrowano po kawałku, utwór za utworem, na przestrzeni prawie trzech lat (jako pierwszy nagrano „No Tears Left”, 3 listopada 1996; ostatni był „Someday Soon”, nagrany w końcu lipca 1999). W sporej mierze z uwagi na perfekcjonistyczne podejście Neila Younga, który poprawiał i przerabiał swoje utwory w nieskończoność.
Neila Younga? A tak. Pierwotnie, gdzieś na początku 1998, Stills zaprosił go do zagrania partii gitary w jednym utworze. Young szybko stwierdził, że to, co mają tym razem do zaproponowania Crosby, Stills i Nash, wypada lepiej i ciekawiej niż „American Dream”. I już wkrótce oficjalnie CSNY powrócili kolejny raz. Album „Looking Forward”, wyprodukowany przez czterech muszkieterów z małą pomocą z zewnątrz, pojawił się na rynku jesienią 1999.
Od razu słychać: choć płyta powstawała w trudnych okolicznościach, choć do dawnej klasy zespołu wciąż daleko, jest to wyraźnie ciekawszy album niż „American Dream”. Także za sprawą brzmienia: w miejsce wypolerowanej, komercyjnej wręcz, przebojowej gładkości mamy tu produkcję dość surową, nieoszlifowaną, bardziej żywą, naturalną. Również kompozytorsko, choć do wzlotów z „Deja Vu” daleko, album wypada dużo ciekawiej, więcej jest tu interesujących, zapadających w pamięć utworów. Już otwierające całość “Faith In Me” wypada całkiem przyjemnie: latynoski, bujający rytm, fajne zagrywki Hammonda i gitary elektrycznej… Ma to swój styl, słychać, że panom chce się grać i tworzyć. Jeszcze fajniej wypada utwór tytułowy: zaczynający się jak kolejna oszczędna akustyczna ballada Neila, ładnie rozwijający się w nastrojową, nieco country’ową chwilami w klimacie (lekko pobrzmiewa to Eagles) piosenkę z ładnymi wokalnymi harmoniami i zaplatającymi się gitarowymi liniami. Według tego samego schematu Neil przyrządził poprawiane w nieskończoność (nagrane dopiero za siedemnastym podejściem) „Out Of Control”. Youngowym dziełem jest również „Queen Of Them All” – zgrabna, nienachalnie przebojowa piosenka, ciekawie zaaranżowana (wyeksponowane wstawki czelesty), z ładnymi harmoniami wokalnymi. Crosby zaproponował przyjemny, choć chwilami jakby niepotrzebnie „zamerykanizowany”, ukomercyjniony „Stand And Be Counted” (napisał go wraz z synem Jamesem Raymondem): kawałek zgrabnego rocka prowadzonego zgrzytliwą gitarą Davida. Niepotrzebnego wygładzenia udało się uniknąć przy „Seen Enough” – solidnym kawałku blues-rocka, jakby parafrazującym „Subterranean Homesick Blues” Dylana. Stills zresztą rozsmakował się w hałaśliwym, rockowym graniu: tytuł „No Tears Left” zda się zapowiadać ckliwą balladę, a to oparty na konkretnym gitarowym riffie, energiczny, należycie przybrudzony rockowy kawałek z bardzo fajnymi, zgrzytliwymi gitarowymi solówkami. Dodajmy jeszcze całkiem zgrabną, akustyczną balladę „Someday Soon” Nasha, bodaj najbardziej bezpośrednie nawiązanie do „Deja Vu” z całej płyty, i wieńczącą całość ciepłą, urokliwą piosenkę „Sanibel” (pierwszą kompozycję na studyjnych płytach CSNY autorstwa w całości kogoś spoza kwartetu).
Niestety, panowie znów nie mogli się oprzeć pokusie wrzucenia na płytę wszystkiego, co nagrali, w efekcie czego ponownie dostaliśmy porcję wypełniaczy. „Heartland” wypada nieco zbyt ckliwie, a sama melodia jest dość niewyraźna; nie ratują tego utworu ładne partie gitarowe i hammondowe smaczki. „Slowpoke” – kolejna zgrabna Youngowska akustyczna ballada – ma jeden istotny mankament: melodię powieloną z klasycznego „Heart Of Gold”. Niespecjalnie też przekonuje „Dream For Him” – kolejna kompozycja utrzymana w latynoskim klimacie: trochę ciężkawo wypada ta bossa-nova, jazzujące gitarowe partie zagrano nieco bez serca, mechanicznie, a i chropowaty śpiew Crosby’ego nie bardzo do niej pasuje.
Nawet pomimo kilku słabszych momentów i problemów z miksem (dogrywki czasem są dość wyraźnie słyszalne), jest to interesująca płyta. Choć nie okazała się przebojem (a i recenzje były dość wstrzemięźliwe), została przyjęta na tyle ciepło, że panowie wyruszyli w trasę koncertową o nazwie CSNY2K, która okazała się sporym sukcesem. W międzyczasie zaś, po fragmencie, Neil Young kompletował kolejny album studyjny, nad którym pracę zaczął jeszcze latem 1997. Ale o tym więcej w odcinku XXXVII: Tylko ty (Only You).