Przystanek Kanada odcinek XXVI: Amerykańska demokracja (Democracy In America).
Po trasie promującej „Deja Vu” Crosby Stills Nash & Young przeszło do historii. Albo raczej – niestabilne CSNY wróciło do trwalszej formy wyjściowej Crosby Stills & Nash. W trójkę panowie koncertowali, nagrywali też sporadycznie płyty (także w różnych dwuosobowych konfiguracjach)… Tym niemniej, tęsknota za unikatową symbiozą czterech utalentowanych songwriterów wciąż trwała. Stills i spółka kilkukrotnie robili podchody do Neila Younga; w roku 1974 panowie nawet wyruszyli na stadionową, wyprzedaną trasę, tyle że bardzo szybko znów skoczyli sobie do oczu. I marzenia o kolejnym albumie CSNY szybko okazały się płonne. Kolejna próba nastąpiła na początku lat 80. Tyle że Young postawił jeden warunek – albo wracają w czwórkę, albo wcale. A stan Davida Crosby’ego pogarszał się: pogłębiające się uzależnienie narkotykowe, zatargi z prawem… W końcu David trafił do więzienia. Young obiecał kompanowi, że gdy wyjdzie z więzienia i odstawi ćpanie, CSNY wrócą na scenę. I oto wiosną 1987 przetrzeźwiony Crosby wyszedł na wolność. W końcu kwietnia tegoż roku ruszyła praca nad nową, premierową płytą Crosby Stills Nash & Young; na jej efekty przyszło słuchaczom czekać półtora roku.
Nietrudno zgadnąć, że praca nad albumem bynajmniej nie była usłana różami. Tak naprawdę, jedynym, który ciągnął wózek o nazwie CSNY naprzód, był Neil Young. Co prawda Graham Nash palił się do pracy, ale tworzone przez niego utwory niezbyt przypadły reszcie do gustu. Natomiast Stills i zwłaszcza Crosby, sparaliżowani kryzysem twórczym, niezbyt się angażowali w pracę; do tego panowie postanowili wyprodukować płytę w zgodzie z brzmieniowymi standardami drugiej połowy lat 80.: mnóstwo syntezatorów, sekcja dęta, ostentacyjnie nowoczesne brzmienie, z wygładzonymi, schowanymi w tle gitarami, cała armia aranżerów, współkompozytorów i sidemanów… Gdy na początku listopada 1988 album trafił na rynek, fani i krytycy jednogłośnie obwołali go dużym rozczarowaniem. Sami muzycy po latach w sporej mierze zgadzają się z tą opinią: krytykują zwłaszcza wypolerowane brzmienie i brak selekcji materiału (każdy utwór, nad jakim pracowali, trafił na płytę, niezależnie od poziomu, jaki prezentował).
Nie brakuje tu, przyznajmy uczciwie, utworów interesujących. Paradoksalnie, najlepiej wypadają utwory tego, który w tworzenie i granie zaangażował się w najmniejszym stopniu. David Crosby dostarczył na płytę raptem dwa utwory – i obydwa bardzo dobre, stanowiące nawet jej najjaśniejsze punkty. Mowa o akustycznej, oszczędnie zaaranżowanej, poruszającej balladzie „Compass”, opowiadającej o walce z narkotykowym nałogiem, bodaj najbliższym klasycznemu CSNY fragmencie płyty. Równie udanie wypada „Nighttime For The Generals” – dynamiczny, oparty na solidnym riffowaniu, rockowy kawałek, którego udało się nie przeprodukować, dzięki czemu zachował on swoją moc i wigor. Podobnie wypada „Drivin’ Thunder” douetu Stills-Young.
A co mamy poza tym? Young po staremu prezentuje się jako twórca kameralnych ballad, „This Old House” i „Feel Your Love” – całkiem udane to kompozycje, choć trzeba uczciwie przyznać: Neil ma w dorobku dużo lepsze ballady. Również Young dostarczył całkiem przyjemnie sobie płynący, nieco latynoski w klimacie utwór tytułowy, ciekawie urozmaicony bardziej drapieżną, rockową wstawką, jadowity w warstwie tekstowej (opowiadający o kilku głośnych w drugiej połowie lat 80. skandalach z udziałem m.in. pułkownika Olivera Northa i teleewangelisty Jimmy’ego Swaggarta), któremu niestety zaszkodziła przesadnie wygładzona produkcja całości. Podobnie „Name Of Love” byłby niezłym Youngowskim rockerem, gdyby nie rozmyto go przesadnie klawiszowymi partiami, niepotrzebnie za to zmiękczając partie gitarowe – w efekcie obiecująco się zapowiadający fragment ostatecznie wypada tak sobie. Do tego opracowany wspólnie ze Stillsem finałowy „Night Song” – oparty na dynamicznym syntezatorowym riffie, całkiem zgrabny pop-rockowy utwór.
A skoro o Stillsie mowa: niestety, główny motor CSN przeżywał w tym czasie wyraźny kryzys twórczy. O ile kompozycje stworzone wspólnie z Youngiem całkiem się bronią, o tyle solowe utwory Stephena budzą już mieszane uczucia. Albo inaczej – budzą jedynie ułamek takich emocji, jakie kiedyś wywoływały jego kompozycje. „Got It Made”, dość letni w klimacie, ciepły, niespieszny brzmi jak dość archetypowy balladowy pop-rockowy przebój końca lat 80. Do tego „That Girl” – całkiem przebojowa, acz w sumie jedynie dobra, trochę pozbawiona wyrazu kompozycja.
Najsłabszym ogniwem CSNY AD 1988 okazał się niestety Graham Nash: dostarczył aż cztery utwory, ale tylko jeden z nich okazał się udany. Fortepianowa ballada „Don’t Say Goodbye” wypada trochę zbyt ckliwie; najsłabszym fragmentem płyty okazuje się – w zamyśle przebojowy i chwytliwy, w końcowym rozrachunku mocno nijaki, niestety – „Shadowland”. Nash nieco się rehabilituje w „Clear Blue Skies”, choć ten utwór to nic wybitnego, niestety. Z utworów Grahama najciekawiej wypada „Soldiers Of Peace”, kamrelanie rozpoczęty i ładnie się rozwijający aż po dramatyczną kulminację.
Oprócz wygładzonego brzmienia i bardzo nierównego poziomu płyty, ma ona jeszcze jedną wadę – niespecjalnie angażuje słuchacza. Są tu utwory dobre, ale zaledwie parę kompozycji działa na słuchacza choćby w pewnym stopniu tak, jak kiedyś nagrania z „Deja Vu”. Powstał album letni, przeciętny, pozbawiony wyrazu – a to chyba najgorsze, co mogło się przydarzyć płycie Crosby Stills Nash & Young…
Neil Young był rozczarowany „American Dream” w większym stopniu niż pozostała trójka. I pomimo kilku ciekawych ofert, odrzucił z góry opcję jakiejkolwiek trasy promującej album. Crosby, Stills i Nash nagrywali i koncertowali nadal wspólnie, ale „American Dream” jednak położył się cieniem na późniejszym dorobku zespołu: tak koncerty, jak i płyty cieszyły się dużo mniejszym powodzeniem niż choćby w pierwszej połowie lat 80. A Neil? Postanowił się przeprosić z innymi dawnymi znajomymi – Crazy Horse. O czym więcej w odcinku XXVII: Grom z jasnego nieba (A Bolt From The Blue).