Ćwiara minęłaTM AD 1987!
Dziś ćwiara nietypowa. Raz, że branżowa – a w tej serii z reguły prezentujemy ciekawe płyty spoza stricte progresywnego kręgu; dwa – rocznicowa, bo imć Ian Scott Anderson MBE zdmuchuje dziś z tortu 65 świeczek.
Przyjęło się, że kres najlepszego, klasycznego okresu Jethro Tull wyznacza album i trasa promocyjna „Stormwatch”. Zaczęło się od tego, że rock’n’rollowy tryb życia bardzo mocno odbił się na zdrowiu basisty Johna Glascocka. Mimo bardzo poważnej diagnozy – uszkodzenie zastawek serca spowodowane niedoleczonym zakażeniem – Glascock bynajmniej nie zwalniał tempa. Na płycie zagrał tylko w trzech utworach; w pozostałych gitarę basową wziął do ręki Anderson, na trasie rolę basisty David Pegg. W środku trasy, 17 listopada 1979 Anderson dowiedział się telefonicznie, że wycieńczone serce basisty nie wytrzymało operacji… Barriemore Barlow, partner Glascocka z sekcji rytmicznej, był tak wstrząśnięty, że zapowiedział odejście z zespołu po zakończeniu trasy. Ta zresztą zakończyła się przed czasem: tym razem w szpitalu wylądował Ian, który oślepiony światłami scenicznymi nie zauważył, że fan rzucił w jego kierunku różę, która pechowo trafiła Andersona w oko… Jethro znalazło się w stanie zawieszenia, wyleczony Anderson – z Barre’em i Peggiem, jak również z Eddiem Jobsonem i nowym perkusistą Markiem Craneyem – zaczął nagrywać płytę solową. Zatytułowana „A”, ostatecznie ukazała się pod starym szyldem. I była pozycją średnio udaną. Po kolejnej personalnej roszadzie – Craneya zastąpił Gerry Conway, Jobsona wymienił Peter John Vettese – pojawił się całkiem interesujący album „The Broadsword And The Beast”. W porównaniu z poprzednimi płytami Tull, mocno elektroniczny, mało folkowy. Stricte elektronicznie, wręcz synthpopowo pobrzmiewał „Under Wraps”. Do dziś przez wielu fanów uważany za zdecydowanie najgorszy album Tull. A potem…
A potem zespół znów miał przerwę w działalności. Ian Anderson musiał poddać się operacji gardła, Vettese, wściekły na fanów za miażdżącą krytykę „Under Wraps” i solowej płyty Andersona, „Walk Into Light” (w obu przypadkach – co jak na Andersona nietypowe – klawiszowiec miał duży udział w komponowaniu i aranżowaniu utworów), zdecydował się odejść. Jethro Tull wrócili na scenę w roku 1987.
Pierwsza połowa lat 80. to w historii Jethro okres śmiałych eksperymentów z synthpopem i elektronicznym rockiem; kolejne trzy płyty studyjne – aż do „Catfish Rising” z roku 1991 – stopniowo odchodziły od elektroniki na rzecz folkowych i bluesowych elementów. „Crest Of A Knave” to album przejściowy: jest tu jeszcze automat perkusyjny, sporo syntezatorów, ale mamy tu dużo więcej niż choćby na „Under Wraps” rocka, gitar, fletów.
Chwilami można odnieść wrażenie, że zespół skręca tu wręcz w stronę podbarwionego syntezatorami hard rocka czy nawet soft metalu lat 80. Tak wypada choćby „Steel Monkey” czy „Raising Steam”: sporo elektroniki, solidne riffowanie, ekspresyjne partie gitarowe, automaty perkusyjne… Z drugiej strony, poszczególne elementy ciekawie tu wyważono: te syntezatory i maszyny perkusyjne całkiem fajnie przegryzają się z gitarami. W stronę hard rocka skręca też – bardziej tradycyjnie zaaranżowany, bliski klasycznemu brzmieniu Tull – „Jump Start”, zaczynający się bardzo Andersonowsko (gitara akustyczna, flet, melancholijny nastrój), by w drugiej połowie nabrać mocy i ciężaru, także za sprawą solidnej gitarowej solówki Barre’a. Porcję przyjemnego, nieco lżejszego, fajnie podbarwionego fletem rockowania przynosi „Dogs In The Midwinter”.
Przeważają jednak kompozycje bardziej typowe dla Jethro Tull. Choćby takie „Mountain Men”, poświęcone żołnierzom ginącym na Falklandach i pod El Alamein. Nastrojowy, powoli, niespiesznie się rozwijający syntezatorowy wstęp, prowadzona gitarą Barre’a melodia – na przemian to podniosła, to bardziej dynamiczna, dramatyczna – mimo nowoczesnego ubranka słychać, że to jednak Jethro Tull, i to w bardzo dobrej formie, w jakiej zespół nie był chyba od 1979 roku. „Farm On The Freeway” bardzo fajnie łączy klasyczne Tullowe granie (nie tylko flet – także charakterystyczny nastrój, czy sama konstrukcja utworu – logiczna, ze zgrabnie rozwijającym się wstępem i przemyślanymi zmianami tempa czy nastroju) z syntezatorami i elementami nowoczesnego rocka, zapowiadając już brzmienie kolejnej, bardzo dobrej płyty „Rock Island”. Ładna, melancholijna „The Waking Edge” to z kolei – charakterystyczny dla Tull drugiej połowy lat 80. – flirt z brzmieniem a la Dire Straits: niby flet, niby Andersonowski klimat, ale z drugiej strony – brzmienie gitary czy sam sposób prowadzenia muzycznej narracji to wyraźnie Knopflerowska szkoła. Nie mówiąc już o niższym, bardziej chrapliwym głosie Iana (skutek uboczny operacji). Jeszcze mocniej straitsowsko brzmi „Said She Was A Dancer”. Także dlatego, że Ian odłożył tu na chwilę flet na bok. A jest jeszcze „Budapest”. Dziesięć minut grania, z gościnnym udziałem skrzypka Rica Sandersa. Znów z powoli rozwijającym się wstępem. Z melancholijnym klimatem. Z bardzo nastrojową grą Barre’a na gitarze elektrycznej. Ze zgrabnie uzupełniającym to wszystko fletem, kwileniem skrzypków i syntezatorami. Z nieco żywszym, majestatycznym refrenem dla kontrastu. Z Ianem snującym opowieść o namiętnej przygodzie miłosnej z mieszkanką tytułowego miasta (w „Said She Was A Dancer” pojawia się podobny motyw).
Fani Jethro przyjęli tą płytę z mieszanymi uczuciami. Bo dalej syntezatory, bo śpiew nie taki, bo ten nieszczęsny przebojowy hard rock (zresztą, to właśnie przy okazji „Crest Of A Knave” Jethro zaliczyli słynny incydent z nagrodą Grammy za „najlepszy album heavymetalowy”). A mnie ta płyta się podoba. Równa pod względem poziomu, parę utworów dobrych, sporo bardzo dobrych, „Budapest” przynajmniej w pierwszej części osiąga rejony utworu wybitnego, nie ma żadnej wpadki, złej kompozycji, brzmienie też całkiem ciekawie ustawione – są syntezatory, jest gitarowe riffowanie, są delikatne podkłady gitary klasycznej, jest flet, nawet skrzypce się pojawiają… Po prostu – bardzo dobra płyta i już. „Rock Island” zresztą nie gorsza.