Roger Waters w swoim czasie opowiadał w wywiadach o tzw. teorii stu małp. W sensie, że wszelki postęp dokonuje się na drodze cyklicznych epizodów, gdzie powolna ewolucja, powolny, stopniowy rozwój jest kontrapunktowany nagłym, gwałtownym skokiem do przodu. W muzyce takich przypadków też można by znaleźć wiele – choćby „Oxygene” porównane z pierwszymi płytami Jeana Michela Jarre’a. Choćby „Time And A Word” i „The Yes Album”. Albo wczesne płyty ABBY, do „Arrival” włącznie, skontrastowane z dojrzałym okresem działalności tego zespołu, okresem, który zaczął się od „The Album”.
Generalnie, w przypadku ABBY z płyty na płytę następował stopniowy rozwój, progres – ale porównując od strony artystycznej „The Album” choćby z wcześniejszym o rok „Arrivalem”, różnica jest bardzo wyraźna; to nie jest krok do przodu, to jest wręcz skok jakościowy. Aranżacje nabrały wyrafinowania, wyszlachetniały, stały się bardziej złożone, banalne piosenki, jakie wcześniej towarzyszyły małym perełkom w rodzaju „Dancing Queen”, niepostrzeżenie odeszły do lamusa. Nawet najmniej udany fragment całości – nieco karaibskie, ciepłe „Move On” – to jest sama w sobie bardzo dobra piosenka, która odstaje tu in minus jedynie z uwagi na bardzo wysoki poziom pozostałych kompozycji.
Zmiana w zakresie aranżacji była spowodowana zmianami, jeśli chodzi o stylistykę. Na poprzednich płytach mieliśmy do czynienia z chwytliwą, europejską odmianą popu – „The Album” jest dziełem wyraźnie rockowym: nie brakuje tu wyeksponowanych partii gitar i hałaśliwej sekcji rytmicznej. Typowo rockowe jest „Hole In Your Soul”: bo i konkretny riff gitary, i czytelna, głośna partia gitary basowej, i spora dynamika… Podobnie, nawet jeszcze bardziej czadowo wypada “I’m A Marionette”: dynamiczna linia gitary basowej, na której osadzono nieco musicalową (w klimacie songów Kurta Weilla) piosenkę. Z efektownie podnoszącymi napięcie smyczkami. Z pełnym, syntezatorowym tłem. Z gitarowym solem w środku. Nie brakuje też elementów zaskakujących: „The Name Of The Game” to przecież utwór jakby wprost z klasycznych płyt czarnej muzyki lat 70., jakby wprost z albumów Steviego Wondera. Bo i charakterystyczne klawiszowe faktury brzmieniowe (klawinet!), i funkujący rytm, i specyficzny, luźny, bardzo ”cool” nastrój całości. A otwierające całość „Eagle” przecież absolutnie nie raziłoby na płycie któregoś z progrockowych gigantów lat 70.! Jeśli ktoś nie wierzy – wystarczy wyobrazić sobie głos Jona Andersona zamiast Anni-Frid – i nagle mamy utwór, który na takie „Going For The One” czy „Tormato” pasowałby bez żadnego zgrzytu. Świetnie zharmonizowane, „szlachetne”, bogate brzmienia syntezatorów, nieco oldfieldowskie solówki gitary elektrycznej, wielogłosowe partie wokalne w refrenie, podniosły nastrój… Nieco mniej zaskakują kolejne flirty z estetyką musicalu: album kończy złożona z trzech utworów suita „The Girl With The Golden Hair”, cykl obserwacji nad życiem muzyka, poświęceniem życia prywatnego i rodziny dla sławy i kariery – o „I’m A Marionette” już było, ballada „I Wonder (Departure)” to już broadwayowski musical na całego. Taki utwór wymaga bardzo dużo od wokalistki – i Frida radzi sobie tutaj doskonale, różnicując interpretację, płynnie przechodząc od subtelnego, melodyjnego śpiewu w rejony znacznie bardziej podniosłe i dramatyczne. Rzecz jasna, nie brakuje tutaj utworów bliższych muzyce pop – w mocno wyrafinowanym wydaniu. Bodaj najbardziej znany fragment całości to „Take A Chance On Me”, z bardzo fajnym wstępem a cappella. „One Man One Woman” byłby podniosłą balladą miłosną, gdyby nie skontrastowany z ciepłą muzyką tekst, opisujący z perspektywy kobiety toksyczny, niszczący związek. A swoiste połączenie popu z estetyką musicalową mamy w „Thank You For The Music”, zaśpiewanym przez Agnethę (ponieważ spodziewała się dziecka, pobyt w studiu musiała znacznie ograniczyć – większość głównych partii wokalnych przypada Anni-Frid), stanowiącym otwarcie „The Girl With The Golden Hair”.
Muzyka pop z samego założenia jest efemeryczna. Żyje singlami, krótkimi, chwilowymi sukcesami, których czas z reguły mija szybko. Na ogół muzyka pop nie kojarzy się z artystycznymi wzlotami, z ambitnymi, niejednoznacznymi, złożonymi utworami – do słuchania, a nie do jednorazowej konsumpcji. Tym niemniej, także i w obrębie muzyki pop zdarzają się wyjątki. Takie jak choćby „The Album” – otwierający drogę do arcydzieła ABBY, dopracowanego, przemyślanego i zróżnicowanego albumu „The Visitors”. Bo „The Album” i „The Visitors” to takie albumy, dzięki którym okazuje się, że na ogół efemeryczna i płytka muzyka pop może jak najbardziej wydać, który jest ambitnym, trwałym, ponadczasowym dziełem sztuki muzycznej.