Piątek – długiego weekendu początek. W takim razie dziś płyta w sam raz pod majówkę. A do tego ze specjalną dedykacją. Wszak dziś książęce wesele w dumnym Albionie.
ABBA swą karierę zaczęła z dość niskiego pułapu. Bo o debiutanckiej płycie „Ring Ring” trudno byłoby napisać coś więcej ponad to, że jest. Nieco ponad dwa kwadranse niespecjalnie się wyróżniającego popowego grania. Na uznanie na lokalnym rynku wystarczyło – zresztą poza Skandynawią płyta ukazała się z paroletnim poślizgiem. Międzynarodowe wydanie miał drugi w kolejności „Waterloo” - nieco ciekawszy od poprzednika, ale nadal przynoszący zestaw melodyjnych, niespecjalnie się wyróżniających piosenek. Trzeci album – zatytułowany po prostu „ABBA” - przyniósł wreszcie duży międzynarodowy sukces. I zarazem zaznaczył pewien zwrot, ewolucję stylu zespołu. Obok dość banalnych piosenek pojawiła się całkiem ambitna instrumentalna kompozycja, pojawiły się utwory bardziej rockowe, z wyeksponowaną gitarą elektryczną. Andersson i Ulvaeus zaczęli też coraz wyraźniej wykorzystywać możliwości studia nagraniowego, coraz bardziej wzbogacać, rozwijać swoje kompozycje. Do tego coraz bardziej interesująca stawała się warstwa tekstowa płyty, obok naiwnych tekstów pojawiały się ambitniejsze, mniej banalne.
„Arrival” to następny krok w tym kierunku. Spora część płyty to nadal wpadające w ucho, melodyjne piosenki – ale słychać już, że aranżacje są bogatsze, że więcej dzieje się tu w warstwie muzycznej. Poziom całej płyty jest nierówny, nadal zdarzają się niestety nagrania dość banalne (współśpiewane przez Bjorna „Why Did It Have To Be Me” z powodzeniem można pominąć, podobnie jak „Dum Dum Diddle”), ale wyraźnie zarysowuje się tu zwrot w stronę muzyki bardziej wysmakowanej, bogatej brzmieniowo, niebanalnie zaaranżowanej. Takie jest chociażby „My Love My Life” - takich kunsztownych, starannie zinstrumentowanych ballad ten zespół jeszcze w dorobku nie miał. Otwierające album wyznanie zakochanej w nauczycielu nastolatki bardzo zyskało dzięki energicznej, przestrzennej aranżacji, opartej na gitarach akustycznych. „Money Money Money” to kolejna wycieczka ABBY w świat musicalu, czy nawet kabaretu lat 20./30. – niewątpliwie lepsza od wcześniejszych prób w rodzaju „I Do I Do...”, zapowiadająca znakomite „I Let The Music Speak” z pożegnalnego „The Visitors”. „Knowing Me Knowing You” ociera się o rock – na równi z instrumentami klawiszowymi, brzmienie tego utworu buduje energiczna, ekspresyjna gitara elektryczna. Choć równie ważne są wielogłosowe, efektowne partie wokalne. Sporo rockowej ekspresji pojawia się także w „Tiger”, za to w „That’s Me” pobrzmiewają echa muzyki południowoamerykańskiej, a w instrumentalnym utworze tytułowym – szkockiego folku.
„Arrival” przyniósł też pierwszy udany flirt ABBY z muzyką disco – zresztą zainspirowany wczesnym klasykiem tej muzyki, „Rock Your Baby” George’a McCrae. (Co ciekawe, inną inspiracją były nowoorleańskie rytmy z albumu „Dr. John’s Gumbo” Dr.Johna). Taneczny, pulsujący rytm i bardzo chwytliwą melodię obudowano licznymi partiami instrumentów klawiszowych, gitar, dodano smyczki i śpiew obu wokalistek i… nową kompozycję publiczność poznała w czerwcu 1976, przy okazji ślubu króla Szwecji Karola XVI Gustawa. Dwa miesiące później „Dancing Queen” ukazała się na singlu. I szybko stała się wielkim przebojem (jedynym #1 ABBY w Stanach Zjednoczonych). Całkowicie zasłużenie, bo to znakomita, od razu wpadająca w ucho kompozycja, która po prawie 35 latach od premiery nadal robi porywające wrażenie.
Świetnie brzmi ta muzyka z 24-bitowego remastera z 2005 roku, na którym do podstawowego repertuaru płyty dołożono parę utworów odrzuconych z albumu (w tym urocze „Fernando” - singlowy #1 w Wielkiej Brytanii) i parę hiszpańskojęzycznych wersji znanych piosenek z albumu „Gracias Por La Musica” z 1980 (można też zapolować na kolekcjonerską Deluxe Edition z roku 2006 – tracklista identyczna, ale dołożono płytę DVD z różnymi telewizyjnymi występami) – fortepian Benny'ego brzmi lepiej niż kiedykolwiek (zwłaszcza w wysokich rejestrach), wyraźniej też słychać, jak istotne w wielu kompozycjach są partie gitary basowej. Nie mówiąc o wyłapywaniu przeróżnych brzmieniowych detali (wreszcie ładnie słychać smyki wstawione w tło „Dancing Queen”), czy o wielogłosowych partiach wokalnych.
Nie jest to płyta tak udana jak następny w kolejności, dojrzały i efektowny „The Album”, nieco brakuje też jej do kalejdoskopowo zróżnicowanego, łączącego przeróżne style i brzmienia „Super Trouper” (że o wysmakowanej doskonałości „The Visitors” nie wspomnę). Nie zmienia to faktu, że to dobra płyta (w końcu album zawierający "Dancing Queen" *i* "Knowing Me Knowing You" po prostu musi być co najmniej dobry). W sam raz na majówkę.