“Trzeba znać swoje ograniczenia” – jako rzekł Brudny Harry, zostawiając w filmie “Magnum Force” szefa złych policjantów w samochodzie z tykającą bombą. W pierwszym kontakcie z „The Epic” – debiutanckim dziełem saksofonisty znanego ze współpracy z całą brygadą muzyków z zupełnie różnych muzycznych epok i półek (z jednej strony choćby Herbie Hancock i Wayne Shorter, z innej Nas, Flying Lotus i inni panowie w gaciach z kolanami w kroku, z jeszcze innej Lauryn Hill i Chaka Khan) – minę w każdym razie miałem nietęgą. Trzy płyty, 173 minuty muzyki, większość utworów po kilkanaście minut, wśród wykonawców m.in. 32-osobowa orkiestra i 20-osobowy chór… Oj, będzie jazda bez litości.
Już otwierające całość „Change Of The Guard” świetnie wprowadza w klimat całości. Mamy tu efektowne partie fortepianu w klimacie McCoy Tynera – na początku gęste, wirtuozerskie, nerwowe w finale oszczędne, nastrojowe; chóralne wokalizy, orkiestrowe tła i długie solówki instrumentów dętych, na czele oczywiście z saksofonem – ostrym, agresywnym, mocno coltrane’owym w wyrazie. Ufff… solidny, gęsty i bogaty brzmieniowo kawał grania. Tego typu granie będzie na tym albumie często powracać, acz na szczęście Washington zadbał o duże urozmaicenie całości. Chwilami robi się bardziej tradycyjnie („Askim” – napędzany kontrabasem, z fajnymi, stonowanymi solówkami saksofonu i gitary i uroczym duetem Kamashiego z orkiestrą). Są momenty wyluzowanego grania w klimatach gdzieś pomiędzy cool a smooth jazzem („Isabelle” z kapitalną partią organów Hammonda i puzonu). Jest miejsce na kontrabasowe solo grane arco („Miss Understanding”), a z drugiej strony – dublowanie partii kontrabasu i gitary basowej w davisowskim klimacie… Jest miejsce na afrokubańskie zabawy z rytmiką („Final Thought”), nawiązania do klasycznej muzyki filmowej („The Magnificent Seven” z efektownymi smyczkami i chórami jakby wprost ze starych westernów, ciekawie skombinowanymi z elektrycznym jazzem i funkiem) czy funku właśnie („Re Run Home”), nowe odczytanie standardów tak jazzu, jak i muzyki poważnej. Jest miejsce dla ładnych, soulowych piosenek z trochę knajpianym saksofonem („Henrietta Our Hero”, „Final Thought”) czy podniosły hymn na cześć Malcolma X wykonany wręcz z gospelowym uniesieniem. No i przede wszystkim na szalone popisy trębacza, puzonisty no i rzecz jasna głównego bohatera całości.
Kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki szalonego, łączącego afrokubańskie popisy z funkiem i oczywiście orkiestrowym jazzem „The Message”, czułem się niczym po spotkaniu twarzą w twarz z Darrylem Revokiem. Ogrom tego materiału może rzeczywiście przyprawić o ból głowy – i jeśli miałbym wymieniać jakieś wady tej płyty, to na pewno byłaby takową w pierwszej kolejności przytłaczająca obszerność tego materiału. W całości te trzy godziny grania byłyby nie do przebrnięcia za jednym podejściem, gdyby nie zróżnicowanie materiału – te chwile oddechu w postaci soulowych piosenek czy równoważenie ostrych hard-bopowych popisów graniem niemal smooth-jazzowym na pewno ułatwiają dobrnięcie do końca. Tym niemniej, jest to potężna porcja świetnej, zagranej chwilami porywająco, tak ciekawie czerpiącej z tradycji, co z nowoczesnych brzmień (skreczy ani rapowanek tu nie ma, ale wprawne ucho wychwyci nowoczesną rytmikę, do tego przede wszystkim postmodernistyczne skłonności do mieszania wszystkiego ze wszystkim…), a przy tym – całkiem przystępnej w odbiorze muzyki.