Był sobie kiedyś zespół. Założony w magicznym roCku 1967 przez dwóch młodych Anglików, braci zresztą, tworzących sekcję rytmiczną. Pierwotnie chcieli dokooptować śpiewającego organistę, na przesłuchanie przyszedł jednak tylko młody gitarzysta, który od razu zakomunikował, że śpiewać to on niestety nie umie. Z braku laku… Panowie przenieśli się do Londynu w poszukiwaniu dup, używek, kasy i sławy sukcesu; niestety, mimo kontraktu z Deccą i wydania dwóch singli i autorskiego albumu, sukcesu nie odnieśli. Najpierw do składu doszła pani wokalistka, ta ściągnęła chłopaka, ten przyprowadził znajomego, grającego na gitarze i śpiewającego (jak sam zainteresowany mówił, bardzo przeciętnie) oraz piszącego teksty (to już dużo lepiej), w międzyczasie jeden z braci zrezygnował, zastąpiony przez znajomego gitarzysty, potem wokalistka rozstała się z chłopakiem, a zarazem z zespołem… i tak zakończyła się historia grupy. Historia jakich wiele? Nie w tym przypadku. Pozostała piątka – gitarzysta Robert Fripp, śpiewający klawiszowiec i flecista Ian McDonald, perkusista Michael Giles, śpiewający basista Greg Lake i tekściarz Peter Sinfield – postanowiła jednak spróbować szczęścia jeszcze raz… Reszta jest historią.
Właśnie. Zanim Robert Fripp z towarzyszami zadebiutował pod szyldem King Crimson, nagrał płytę z efemerycznym triem Giles Giles And Fripp (bardzo odkrywcza nazwa). Płyta „The Cheerful Insanity Of Giles Giles And Fripp” poza uroczą okładką (ile razy można zobaczyć uśmiechniętego Frippa na okładce płyty?) przyniosła porcję zgrabnych, lekkich piosenek, niewiele na ogół mających wspólnego z przyszłym stylem Karmazynowego Króla, utrzymanych na ogół w stylu lekko psychodelicznego pop-rocka, z uroczymi dwugłosami Michaela i Petera.
Piosenki przeplatane są krótkimi, surrealistycznymi narracjami, tworzącymi dwa cykle; strona A to „The Saga Of Rodney Toady”, strona B to „Just George”. Ten drugi cykl – autorstwa Michaela Gilesa – to językowa zabawa lingwistyczna pt. ile różnych zdań można stworzyć przestawiając słowa w zdaniu „I know a man whose name is George”, ten pierwszy, autorstwa przyszłego szefa przyszłego King Crimson, to historia o niezbyt przystojnym (cecha dziedziczna) nastolatku, który budzi jedynie odrazę dziewcząt i otoczenia, więc kupuje niegrzeczne gazetki z niegrzecznymi zdjęciami.
Fripp we własnej osobie poza „Sagą o Rodku Żabiastym” podpisał też trzy utwory na płycie. Najwięcej kontrowersji budzi „Little Children” (jeśli wierzyć dacie na okładce, najwcześniejszej zarejestrowanej kompozycji Roberta – kwiecień 1967) – i nie chodzi bynajmniej o to, że to zupełnie nie przypominająca King Crimson, dość ckliwa, nostalgiczna balladka ze słodkimi chórkami dziewcząt. Bardziej zaskakuje tekst. Że zacytuję: „the innocence of little boys, the taste of love they don’t enjoy…” Przejrzałem się w lustrze. Jestem zbulwersowany.
Dobra – poza tym jednym utworem (który można - mam nadzieję - potraktować jako żart), Fripp podpisał też dwa utwory wieńczące podstawowy repertuar płyty – i to już są rzeczy bardziej podobne do tego, co w przyszłości tworzył. „Suite No. 1” – połączenie w jedną całość kilku gitarowych miniatur – przynosi już charakterystyczny, gęsty styl gry na gitarze; z kolei „Erudite Eyes” zdradza już typowe dla późniejszej twórczości Roberta skłonności do dźwiękowego chaosu i lekkiej kakofonii.
I w sumie głównie w tych dwóch nagraniach najbardziej słychać, że dwóch z tych panów założy kiedyś King Crimson. No dobra – pewne zapowiedzi stylu King Crimson można wyłapać w „Digging My Lawn”, czy zwłaszcza w „Elephant Song”, gdzie główną rolę odgrywa riff podawany przez instrumenty dęte. Reszta to raczej fajne, sympatyczne piosenki, z tekstami czasem surrealistycznymi, czasem realistycznymi („One In A Million” – o życiu zwykłego, przeciętnego człowieka; nonkonformistyczne „How Do They Know”). Pozostające pod wyraźnym wpływem Beatlesów, czasem też Moody Blues („Thursday Morning” z uroczym dodatkiem smyczków). W sumie poza nadmiernie ckliwym i banalnym "The Sun Is Shining" - całkiem udane.
Przy okazji kompaktowej reedycji firma Decca wyczyściła swoje archiwa. Oprócz zestawu singlowych wersji znanych kompozycji, odnalazły się dwie perełki. „She Is Loaded” Petera to fajna piosenka prowadzona riffem saksofonu McDonalda; „Under The Sky” Frippa (*) to z kolei sympatyczna, rozmarzona kompozycja, bardzo ładnie wzbogacona fletem.
Na tej płytce mamy w godzinnej pigułce wszystko, co GGF nagrali dla Dekki (taśma z Frippowym „Drop In” nie zachowała się). Sam Fripp wydał w roku 2001 płytę z rarytasami, w tym nagranymi z Judy Dyble (dziewczyną McDonalda) i samym McDonaldem – m.in. wczesną wersję „I Talk To The Wind”.
Fani King Crimson prawdopodobnie sięgną po tą płytę bez specjalnego wahania; warto, by przekonać się, jak niewinnie zaczynali muzycy, którzy już za dwa lata będą współodpowiedzialni za „In The Court Of The Crimson King”. Reszta – jak najbardziej można posłuchać. Tylko nie oczekujcie drugiego „Epitaph”.