Oj, ciężko panowie przeżyli tą nieszczęsną suitę. Głównie zagrały względy ambicjonalne: że sami nie dali rady, że musieli wspomóc się kimś spoza zespołu. Więc Waters i spółka postanowili tym razem stworzyć duży, rozbudowany utwór, bez pomocy kogoś spoza Pink Floyd.
Szło to jak krew z nosa, powoli i opornie. Panowie kombinowali na wszelkie sposoby, nagrywali wszystko, co tylko w studiu im spod palców wyszło. Rick bębnił bezmyślnie w jeden klawisz fortepianu, a David z nudów przepuszczał mu to przez efekty? Jest na taśmie. Gilmourowi nie wyszła partia gitary tak jak trzeba, bo sobie podpiął efekt wah-wah w odwrotną stronę i całość brzmiała jak wielorybie jęki? Fajnie brzmi, zostawmy, może się do czegoś przyda. Roger z nudów jeździł po strunach swojego Fendera stalową rurką do slide’u? Brzmi trochę jak wycie wiatru, może coś z tym da się zrobić... I tak powoli, z kawałeczków, powstawała większa całość. Powstawała w przerwach między innymi zajęciami – bo panowie przecież w tzw. międzyczasie dyskontowali pierwsze miejsce „Atom Heart Mother” i grali koncerty w całej Anglii i kontynentalnej Europie, a do tego za Atlantykiem. Z braku lepszych pomysłów, nazywało się toto najpierw „Nothing Parts 1-24”, potem „The Return Of The Sons Of Nothing”. Ostatecznie padło na tytuł „Echoes”. Pierwsza wersja tekstu, prezentowana podczas pierwszych koncertowych wykonań utworu, miała inny tekst, opowiadający o ciałach niebieskich, ale Waters i kompani zadecydowali, że nie chcą być już kojarzeni ze space-rockiem typowym dla wczesnych płyt, i zdecydowali się na zmianę tekstu.
Jeśli panowie chcieli udowodnić, że są sobie w stanie poradzić z dużą formą bez pomocy kogoś z zewnątrz i bez uciekania się do odjazdowych eksperymentów – udało im się. Choć ostateczna wersja „Echoes” pozostawia momentami mieszane uczucie. Chwilami utwór sprawia wrażenie zbyt dopieszczonego w studio i tracącego przez to spontaniczność, jaką tchnie choćby wersja z koncertu w Pompejach (tylko że tam, co tylko zagrali, wychodziło nieprawdopodobnie). Zwłaszcza w pasażu po pierwszej solówce gitarowej, przed tajemniczym, „podwodnym”, onirycznym środkiem, pewna studyjna sztywność daje się we znaki. Za to cała reszta, zwłaszcza magiczny finał tego utworu, to perła. Tak jak na „Atom Heart Mother” panowie zdefiniowali swój styl, tak tutaj doprowadzili go do perfekcji.
OK – nie tylko „Echami” ta płyta stoi. Zaczyna się istnym trzęsieniem ziemi. „One Of These Days” to potężny atak dwóch gitar basowych (na drugiej grał Gilmour – jak niektórzy twierdzą, nie był to bynajmniej jedyny raz, kiedy na płycie klasycznego składu zespołu David chwytał za gitarę basową), wzbogacony tchnącą aurą niesamowitości partią gitary slide i instrumentów klawiszowych. W środku zniekształcony elektronicznie głos Nicka Masona głosi: „któregoś dnia potnę cię na kawałeczki...” Jest to złośliwy przytyk do brytyjskiego DJ-a Jimmy’ego Younga, którego panowie uważali za wybitnego melepetę i nudziarza. Zresztą rzeczywiście „pocięli go na kawałeczki”: ponagrywali sobie fragmenty jego chaotycznych wypowiedzi, pocięli je na fragmenty i skleili ze sobą, tworząc kompletnie absurdalny kolaż, który czasem puszczali na koncertach. W finale znów mamy gitarowy duet: tym razem David Gilmour, korzystając z możliwości magnetofonu wielośladowego, gra w duecie sam ze sobą.
Zgodnie z patentem znanym z dwóch pierwszych płyt King Crimson – potężne, agresywne granie zostaje, bez żadnej przerwy, bezpośrednio skontrastowane z fragmentem delikatnym i łagodnym. Taka jest właśnie subtelna miłosna (rzadkość u Floydów) ballada „A Pillow Of Winds”: grana głównie na gitarach akustycznych, z małą domieszką elektrycznej gitary traktowanej slide’em – kolejna perełka twórczego duetu Waters-Gilmour.
David i Roger stworzyli też kolejny utwór – „Fearless”. Żwawa, dynamiczna piosenka, zachęcająca niepewnych siebie do przełamania się i do działania, efektownie wzbogacona chórem The Kop – najbardziej zagorzałych kibiców FC Liverpool, śpiewających klubowy hymn „You’ll Never Walk Alone” (ciekawe jak Waters podchodził do tego pomysłu, jako kibic Arsenalu – choć z drugiej strony, fani Arsenalu mają kosę z Man Utd, w mniejszym stopniu z Tottenhamem i Chelsea, natomiast z Liverpoolem jest zgoda – bo kibice MU nie znoszą się z fanami The Reds). Swoją drogą, sposób gry na fortepianie Wrighta w tym utworze zawsze jako żywo kojarzył mi się z… Bennym Anderssonem – zwłaszcza mocne wejście fortepianu po ostatniej linijce tekstu brzmi mocno abbowo.
Kolejne dwie piosenki to trochę takie żarty muzyczne. „Seamus” to pies Wrighta wzbogacający wokalnie dość błahą bluesową miniaturę. W sumie – wypada to całkiem sympatycznie, w przeciwieństwie do poprzedzającego go „San Tropez”. Ładna, ale banalna piosenka w lekko jazzującym stylu – tylko że ten jazz to wypada tu cokolwiek knajpowo. W sumie można było ten fragment pominąć – niestety, trochę zaniża on końcową ocenę.
Bo w sumie „Meddle” to znakomita płyta. Jest tutaj już wszystko, co kojarzy się z tym zespołem: niesamowita gra barw i nastrojów, pomysłowe przetworzenia brzmień instrumentów, klimatyczne, nastrojowe solówki Davida i Ricka. No i teksty – zgodnie z tendencją, jaka pojawiła się na „Atom Heart Mother”, zdecydowanie „ziemskie”, opowiadające o człowieku i jego życiu. Mówiąc obrazowo: samolot, który panowie przez pierwsze kilka płyt ustawiali dopiero na pasie, a który ruszył wraz z „Atom Heart Mother”, tutaj przekracza już V1. A potem zostaje już tylko V2 i… otwierają się podwoje nieba.