Wiosenne piątkowe wieczory z Kometami – wieczór I. Płyta debiutancka.
Historia Komet zaczęła się w roku 2002. Początkowo był to drugi projekt dwóch muzyków warszawskiego zespołu Partia – gitarzysty i wokalisty Lesława i perkusisty Arkusa. Partia – to sam w sobie był zespół bardzo ciekawy. Zafascynowany muzyką lat 50. i współczesnym psychobilly (wiadomo – „czyste” gitarowe brzmienia lat 50., kontrabas, osadzona w rock’n’rollu melodyka i rytmika), namiętnie kolekcjonujący wszelkie gadżety związane z Elvisem, Lesław bardzo udanie przenosił tą muzykę na nasz rodzimy grunt, dodając do niego specyficzny warszawski nastrój i koloryt (aż mnie korci, by napisać: warszawski spleen), charakterystyczny, jakby pozbawiony emocji, jakby obojętny sposób śpiewania i sporo bardzo ciekawych lokalnych obrazków i obserwacji obyczajowych w tekstach. I to zażerało jak cholera. Zresztą w roku 2005, z okazji dziesięciolecia swego powstania, Partia doczekała się płyty-hołdu, nagranego przez zainspirowanych jej muzyką innych wykonawców.
Partia tego hołdu już nie dożyła. Zespół zakończył działalność w roku 2003, a Lesław, Arkus i kontrabasista Pleban kontynuowali działalność jako Komety. Debiutancki album zespołu ukazał się w tym samym roku 2003.
Biorąc pod uwagę całokształt dorobku Komet, można dywagować, że Lesława w pewnym momencie Partia jakby zaczęła ograniczać. Że nowy zespół miał między innymi dać mu okazję do poeksperymentowania, wyjścia poza Partyjne psychobilly pomieszane z punkowymi naleciałościami. Inna rzecz, że debiutancka płyta jeszcze eksperymentów stylistycznych nie przynosi. Można powiedzieć, że jest to album przejściowy pomiędzy „starą” Partią i „nowymi” Kometami. Mamy tu dziesięć utworów utrzymanych w klimacie psychobilly (czy, jak sam Lesław to nazywał, „żolibilly”) – stylowe brzmienia gitarowe nie młodsze niż rok 1956, napędzające całość dynamiczne partie i pochody kontrabasu, oszczędna perkusja z chętnie wykorzystywanym werblem. Całość ma taneczny, dynamiczny charakter – nie ma tu ani jednego wolnego numeru. Poszczególne utwory są dość podobne do siebie, choć znalazło się tu kilka wyróżniających się utworów: „Lonely Sky” ma przyjemny, nieco swingujący, bujający rytm. „Blue Moon” (z repertuaru Presleya) to jedynie energiczna partia kontrabasu, gwizdany temat i śpiew. W „Runaway” (oczywiście – Dela Shannona) jest tylko śpiew, gitara i sekcja – i jednak charakterystycznego brzmienia archaicznego syntezatora o nazwie Clavioline tu brakuje, choć całość wypadła udanie. Dodajmy jeszcze teksty Lesława – czasem intrygujące („Graveyard Stroll”), czasem poważne („Samobójczynie”), czasem ironiczne („Król fliperów”), intrygujące precyzją obserwacji – i otrzymamy ciekawą, udaną płytę.
Cały album trwa zaledwie 21 minut (zresztą, oficjalna strona zespołu klasyfikuje go jako minialbum); na zakończenie (co zresztą będzie swoistą tradycją Komet) dostajemy nie opisany na okładce, ukryty utwór. Choć jedenasta ścieżka trwa ponad dwadzieścia minut – zdecydowana większość to cisza, po której pojawia się „Komet Attack” – kilkusekundowa zespołowa impresja.
Bardzo stylowa, klimatyczna płyta, zgrabnie nawiązująca do grania z pierwszej połowy lat 50., z epoki przedrockowej. Na następnym albumie Komety ruszą przed siebie, intrygująco rozbudują stylistyczną paletę. Ale o tym już za tydzień w odcinku II.