Z upływem lat odyseja pt. nowy album Toola przypominała tą z nieszczęsnym “Duke Nukem Forever”. Kolejne odwoływane terminy, zapowiedzi, że już, coś tam powstaje, ale skomplikowana sytuacja prawna, ale pisanie wolno jednak idzie, ale chcemy stworzyć coś, co powali was na nogi. W końcu pojawił się konkretny termin, tytuł, okładka, nadszedł 30 sierpnia i…
No właśnie, kalendarz pokazuje już listopad, kurz już opadł, a tu cisza. Na pytanie o ewentualną recenzję koledzy odpowiadali wymownymi spojrzeniami albo jeszcze bardziej wymownym wzruszeniem ramion, redakcyjna skrzynka też nie napęczniała od tekstów czytelników, chcących się z „Zalążkiem Strachu” zmierzyć. I w sumie nie sposób się dziwić. Zupełnie jak z „DNF” – miało być coś niesamowitego, rewolucyjnego i w ogóle, a wyszło coś, co ponad przeciętność wychyla się z rzadka i nieśmiało.
Z jednej strony zawsze bawiła mnie ta cała nadęta otoczka – lakrymologia, wymyślne do przesady projekty graficzne, pokręcona filozofia i Maynard snujący jakieś mętne historie, których sensu i znaczenia doprawdy nie sposób było pojąć, a z drugiej – twórcze czerpanie z dorobku King Crimson czy Rush, popularyzowanie Billa Hicksa i fakt, że ci faceci potrafili nagrać świetne płyty. „Aenima” to do dziś dzieło monumentalne, o którym wypowiadam się z szacunkiem, „Lateralus” też robił duże wrażenie, nawet słabsze „10000 Days” miało swoje znakomite momenty. „Fear Inoculum” zbudowany jest ponoć wokół siódemki, a riffy wykorzystują nieparzyste podziały oparte na siódemkach. Tyle tylko że nic za tym specjalnie nie stoi – w głębszym podłożu płyty… a, nie ma takowego. Tyle że kiedyś Toolowi dobrze wychodziło udawanie, że ich twórczość jest niesamowicie głęboka, uduchowiona i podniosła. Teraz już im to nie za bardzo wychodzi.
„Fear Inoculum” nie jest płytą złą. Dyskusyjnie wypadają obecne w pełnej wersji albumu przerywniki – a to jakby odrzut z Niemenowskiego „Katharsis”, a to ambientowa miniatura, a tu – przyznaję, ciekawy – pomysł budowania beatu z zapętlonego ćwierkania ptaszków (Jarre podobnie kiedyś kombinował z ludzkimi głosami), a to perkusyjne solo – zgodnie z mądrością szadocką, jeśli na płycie studyjnej znajdzie się solo perkusji, znaczy to, że panowie musieli dopchnąć nieco czas trwania płyty – a jako że „Zalążek” trwa ponad 80 minut, to duża przesada. Natomiast do samych kompozycji, gdyby się im tak po kolei przyjrzeć, trudno specjalnie się przyczepić. Wbrew obawom Wojtka, panowie nie zakombinowali się na śmierć – wręcz przeciwnie, sama konstrukcja utworów jest dość nieskomplikowana, zbudowana generalnie na zasadzie: spokojny początek – narastające napięcie – przyładowanie połamanym riffem – ciężka druga część utworu (nieco wyłamuje się najlepszy na płycie „7empest” otwarty riffem jakby wprost z „Frame By Frame” wiadomego zespołu). Tyle że płyta słuchana jako całość w pewnym momencie robi się nudnawa. Trochę te kompozycje, riffy i melodie zbyt podobne do siebie. Poprzednie płyty Toola nie nudziły, mimo swojej długości potrafiły wciągnąć od początku do końca. Przy „Fear Inoculum” w połowie percepcja zaczyna się wyłączać… Aż odkurzyłem „Lateralusa” – i nic się nie zmieniło, ta płyta przez prawie 80 minut bez problemu potrafi przykuć uwagę. „Zalążek” jest pod tym względem płytą dość letnią – nie drażni słuchacza, ale też (z pominięcie „7empest” i w mniejszym stopniu „Pneumy”) nie porywa.
Z tą płytą jest mniej więcej taki problem, jak z trzecią częścią „Obcego” – wiele nowych, młodych zespołów dałoby się za taką płytę pokroić, a i ocena byłaby pewnie o gwiazdkę wyższa. Natomiast nie sposób oceniać „Zalążka” (i „Obcego3”) nie biorąc pod uwagę poprzedników – a w porównaniu z nimi, „Fear Inoculum” wypada dość blado. Mimo długiego okresu powstawania, jest dziełem cośkolwiek niedopieczonym, niedopracowanym, bladym echem poprzedniczek. Albumem wydanym trochę na zasadzie: chcieliście, to macie i odstosunkujcie się wreszcie od nas. A zdecydowanie nie takie wrażenie powinna robić płyta zespołu takiego formatu, wracającego po 13 latach z nowym albumem.