Pierwszy długogrający album Toola nie jest łatwy w odbiorze – to trza zaznaczyć na wstępie. Po wściekłej, pokręconej EPce „Opiate” kwartet z LA nie spuścił z tonu, zmieniając jednak środki wyrazu. Po krótkich, naładowanych agresją utworach przyszedł czas na bardziej przemyślane, często wolniejsze, wręcz transowe kompozycje.
Początek „Intolerance” to nagłe uderzenie gitary. Maynard również nie traci czasu, szybko wypluwa z siebie kolejne wersy tekstu. Już po chwili jednak pojawiają się przestoje, gitara milknie lub czai się gdzieś z tyłu, ustępując miejsca szeptom wokalisty wspomaganym przez wyraźny bas i biegającą perkusję. Przeplatające się motywy, krótkie popisy gitarzysty i basisty nie dają odetchnąć. Czas na „Prison Sex”, rozpoczynający się dźwiękami, przywołującymi na myśl trzeszczenie sprężyn w starym łózku. Potem pojawia się motyw gitarowy, a za nim reszta instrumentarium. Maynard najpierw śpiewa delikatnie, by następnie przejść przez falset i krzyk aż do szeptu w końcówce utworu, dokładnie oddając emocje zawarte w tekście. Kolejny jest „Sober”. Poprzedzona basowym wstępem, odzywa się gitara – przesiąknięta bólem, jak wrzask jakiejś nieludzkiej istoty. Potem włącza się wokalista ze swą charakterystyczną manierą – mieszanką krzyku i płaczu. Taki jest cały ten utwór – czuć tutaj rozpacz, poczucie beznadziei. „Bottom” jest rzeczą ostrzejszą, potężnym kopniakiem, wybudzającym z żalu. Adam Jones tnie równo kolejne riffy, od czasu do czasu bawiąc się w typowe dla niego nerwowe szarpanie strun, umieszczone w wielu kompozycjach na „Undertow”. W środku utworu tempo zwalnia, pojawia się monolog Henry’ego Rollinsa, nagłe tłamszony wrzaskiem J. M. Keenana: „Dead Inside!”. Reszta utworu to krzyki człowieka, który czuje, że jego życie straciło sens, podlane psychodeliczną gitarą Jonesa. „Crawl Away” oraz „Swamp Song” kontynuują styl ukazany w poprzednich utworach – początek stanowi uderzenie gitary, potem pojawia się głos Maynarda oraz silnie zaakcentowany bas, wspomagany przez rozbieganą perkusję, gitara zaś zaczyna tworzyć często zatrzymujące się, cały czas modyfikowane motywy, przechodzące od czasu do czasu w krótkie solówki. „Undertow” jest kolejnym bardziej agresywnym utworem, dużo w nim krzyku, a refren zaczynający się od słów „Shut up...” nie pozostawia złudzeń co do nastroju Maynarda. Na końcu przeradza się to w analogiczny do „Bottom” histeryczny krzyk... „4 Degrees” wprowadza trochę spokoju do kreowanego przez Tool świata, przynajmniej w warstwie muzycznej. Wprawdzie arsenał emocji pozostał taki sam, więcej tu jednak stonowania, wyważenia, normalności (jeśli można w ogóle jakiś ich wytwór uznać za „normalny”). Numer 9, „Flood” także odstaje od całości, tym razem jednak za sprawą neurotycznego, mrocznego wstępu, który przywodzi na myśl jeszcze jedno, pozornie bezsensowne skojarzenie: „gotycki”. Pogłosy, doomowa, ciężka gitara, dostosowana do niej sekcja rytmiczna. W pewnym momencie jednak bas zaczyna działać niezależnie i narzuca szybszy, wręcz wesoły rytm, któremu podporządkowuje się reszta instrumentów. Od tej chwili „Flood” zaczyna brzmieć jak pełnoprawna kompozycja z „Undertow”, wykorzystując patenty wypracowane wcześniej przez muzyków. Wreszcie przychodzi czas na ‘Disgustipated” – najdłuższy utwór na płycie, trwający ponad 15 minut. Zaczyna się szumami, pojedynczymi uderzeniami w bębny oraz nawoływaniami zwierząt gospodarskich. Po chwili ktoś zaczyna przemowę przez megafon, opowiadając między innymi: „A Anioł przemówił nade mną : „To są płacze marchwi, tak, płacze marchwi. Widzisz wielebny Maynardzie, jutro jest dzień żniw i dla nich jest to holokaust. I zbudziłem się z mojego snu”. Odzywają się plemienne bębny i okrzyk „życie żywi się życiem!”. Totalna psychodelia, wspierana przez okazjonalne rzężenie gitary, pogłosy, przesterowywanie wokalu. W okolicy ósmej minuty wszystko milknie, pozostaje jedynie ciche cykanie świerszczy i odzywający się ponownie w ostatniej minucie mówca.
Mimo upływu lat „Undertow” brzmi świetnie. Jest nowoczesny, a zarazem jedyny w swoim rodzaju – nikt nie podążył ścieżką wyznaczoną przez Tool na tym albumie, a sam zespół jak zwykle kolejnemu swemu dziełu, „Aenimie”, nadał całkiem inny styl. Brzmienie instrumentów jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, co najważniejsze panuje tutaj coś, co nazywam demokracją muzyczną – nie zaznacza się dyktatura jednego instrumentu, znajdziemy fragmenty, gdzie wiodącą rolę ma gitara, lecz także takie, gdzie na pierwszy plan wybija się ambitna linia basu czy perkusja. Wielką zaletą jest także fakt, że sekcja rytmiczna nie jest mechaniczna, sprowadzona do powtarzania jednego, dwóch zagrań – zarówno Paul D’Amour jak i Danny Carey są bardzo kreatywnymi muzykami, podobnie zresztą jak Adam Jones.
Osobną kwestią jest wokal. Maynard James Keenan potrafi zaśpiewać wszystko. Operuje tak różnymi środkami wyrazu jak krzyk, szept, falset czy płacz, przydając swym pieśniom niepowtarzalnego piękna. Warstwa słowna jest również niezwykle istotna. Na „Undertow” Keenan porusza kwestie takie jak nietolerancja, wykorzystywanie seksualne, alkoholizm, religia, objawienia, miłość. Ukazuje świat jako miejsce zdecydowanie złe, przyprawiające nas o depresję, niszczące uczucia i prowadzące do degeneracji człowieka. Nie jest to wizja optymistyczna, słuchając albumu nabieramy jednak wrażenia, że w słowach Maynarda musi czaić się prawda.
Ostatecznie, nie można też zapominać o warstwie wizualnej. Teledysk do „Prison sex” to kolejny pokaz graficznych umiejętności gitarzysty Adama Jonesa, doskonale ilustrujący nastrój utworu.
„Undertow” to jeden z tych albumów, który nie pozostawia obojętnym. Miłośnicy łatwych, przyjemnych melodii, w muzyce szukający wytchnienia od ponurej prozy życia uznają go za okropny, nieprzyjemny wytwór nie do końca normalnych ludzi. Ci jednak, którzy poszukują muzyki zaangażowanej, splotu niezwykłych umiejętności instrumentalistów z wyraźną koncepcją oraz zaangażowanych, trudnych tekstów, z pewnością pokochają to dzieło. Bo inaczej „Undertow” nie ośmielę się nazwać.