Muszę szczerze przyznać, że dzieło Klone okazało się dla mnie bardzo trudne do ocenienia. Niełatwo mi znaleźć odczucia dominujące w odniesieniu do „All seeing eye” – zadowolenie miesza się u mnie z zawodem, pedantyzm z upodobaniem do zwyczajnie dobrej muzyki.
Album Francuzów niewątpliwie ma w sobie piękno. Przepełniają go zgrabne kompozycje, w których ciężkie, motoryczne gitary mieszają się z akustycznymi, odrobinę tajemniczymi fragmentami. Znajdziemy tu połączenie brutalnego grania z elegancją i spokojem. Nu metal? Rock progresywny? Środek ciężkości leży gdzieś między nimi, wyważony idealną harmonią między prostotą, a zamiłowaniem do skomplikowanych struktur. Zadania nie ułatwia wokalista, manewrując między spokojnym śpiewem, a krzykiem na granicy growlu. Do tego otrzymujemy mnóstwo urozmaiceń, takich jak momenty żywcem wyjęte z cyrkowej orkiestry czy wtrącenia dęciaków, nadające niekiedy lekko jazzowego charakteru.
Co w takim razie wywołuje te mieszane odczucia? Problemem bywają niektóre przejścia, wywołujące wrażenie, jakby kompozycje klejono z paru autonomicznych fragmentów. Największym minusem jest jednak dość mała oryginalność stosowanych przez Klone patentów. Po paru przesłuchaniach niektóre partie gitar zaczynają kojarzyć się z Isis, inne z Fair to Midland. Podobnie krzyk wokalisty nieraz ociera się a to o manierę Phila Anzelmo (Pantera), a to o Jensa Kidmana (Meshuggah). Oczywiście nie musi to być wada. Zależy to od naszego podejścia – wielu ludzi wyznaje filozofię, wg której skoro jakieś rozwiązanie jest dobre, to czemu z niego nie korzystać? Dla mnie jednak jest to oznaka niedostatku kreatywności.
„All seeing eye” jest bez wątpienia skarbnicą dobrych dźwięków, wyrazem talentu i chęci grania. Jedynym jej minusem jest brak większej dawki oryginalnych pomysłów, myślę jednak, że na następnym wydawnictwie odnajdą w sobie i to.