Wielu ludzi zżyma się, słysząc określenia typu „mathcore”, „post black metal” czy „progresywny death metal”, uważając, że jest to przerost formy nad treścią czy niepotrzebne wyszukiwanie nowych określeń. Narzekają na wykwitające w prasie muzycznej etykietki, przekonują, że każdy zespół da się zmieścić w jakichś klasycznych ramach. Oczywiście, słowotwórstwo niektórych recenzentów przekracza granice przyzwoitości, są jednak bandy, dla których zaszufladkowanie byłoby krzywdzące, jeśli nie kłamliwe. Przykład? Myopia.
Trzecia płyta muzyków z Bielska – Białej leczy z manii klasyfikowania bardzo szybko. Szalony taniec eksplodującej energią perkusji z bardziej stonowaną, meandrującą, podlegającą nieustannej ewolucji gitarą, od pierwszych sekund wybija z rytmu. Każda szara komórka angażuje się w rozpaczliwą, początkowo bezowocną próbę nadążenia za utworem. Materiał zachwyca niespożytym entuzjazmem, pierwotną żywotnością. Nie czekajcie na spokojne fragmenty, to nie ta płyta. Tutaj liczy się jedynie osiągnięcie przez muzyków absolutnych granic możliwości technicznych ich instrumentów, oraz przy okazji – pomieszanie nam zmysłów. I to się generalnie udaje, po paru utworach nie wiemy już, czego się spodziewać, a kolejne zmiany tempa i kontrasty stają się elementami oczywistymi, sygnalizując metamorfozy rytmu z punkowego w charakterystyczny dla rocka progresywnego, gry na gitarze z krótkiej, szarpanej do wolniejszej, rozmytej. Kawalkada dźwięków zwala z nóg, drenuje czaszkę i nie pozwala na wytchnienie. Wszystko dzieje się tak szybko, że utwory zlewają się w jedną, chorą całość, jakby przeznaczoną dla fanatyków thrashu, którzy wieczorami delektują się płytami Cynic, a ranki zaczynają z klasycznym heavy metalem. Do tego wszystko podane jest w oprawie futurystycznej historii o planecie, którą zawansowanie techniczne oraz zaufanie sztucznej inteligencji doprowadziło na krawędź autodestrukcji...
Dlaczego więc czuję niedosyt, który, początkowo niezauważalny, stopniowo owładnął moje myślenie o tej płycie? Po pierwsze: wierność formule. Galopujące, epatujące możliwościami technicznymi muzyków konstrukcje są do siebie podobne. Gitara porusza się ciągle w podobnym spektrum, a perkusista już w pierwszej kompozycji wykorzystał maksymalnie możliwości swego zestawu, nie nadając jednak swoim zagrywkom osobistego sznytu, koncentrując się na suchym odgrywaniu, mimo technicznej sprawności, słuchana w całości płyta zdaje się więc lekko monotonna. Po drugie: wokal. Głos Roberta Koconia nie pasuje do eksperymentalnego grania zespołu, nadawałby się jedynie do kapeli hc punkowej. Często też odnosi się wrażenie, jakby wokalista śpiewał z musu, w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności.
Mimo tych mankamentów „Biomechatronic Intervention” jest wydawnictwem wartym uwagi. Muzycy naprawdę wymiatają, nie bojąc się tworzyć dźwięków niepopularnych, skomplikowanych, jednoznacznie szalonych. Teraz wystarczy, by zaryzykowali urozmaicenie kompozycji, wyszli poza narzucone sobie koncepcyjne ramy, polegające na położeniu nacisku na sprawność techniczną, a następne wydawnictwo będzie wielkie. Na razie – siódemka.