Na świecie jest wiele zespołów. Jedne posiadają w swych szeregach muzyków wybitnych, inne przeciętnych. Jedne mają pomysł na siebie, inne zaś za cel swego istnienia uważają bycie idealną kopią ulubionej grupy. W zapomnianym przez wielkie wytwórnie Rzeszowie narodził się band, który jest wybitny w obu tych aspektach. Ketha.
Na swym debiutanckim albumie „III-ia” muzycy nie bawią się w klimatyczne, orkiestrowe intra, z miejsca uderzając w słuchacza ścianą dźwięku. Potem jest tylko lepiej. Wolne, miażdżące partie gitar współegzystują tutaj z typowo deathowymi, by po chwili ewoluować w zakręconą zabawę z efektami. Mózg bombarduje piekielnie szybki i złożony rytm, perkusista gra ponad ludzkimi ograniczeniami, wybijając wiele często sprzecznych, teoretycznie nie pasujących do siebie partii, po chwili zaś bawi się w jednostajne, mantrowe uderzanie w bębny. W tle szaleje bas, przepełniając kompozycje swym charakterystycznym brzmieniem. Wokal przepuszczony przez komputer brzmi nieludzko, doskonale wpasowując się w dźwięki generowane przez muzyków. Mimo, iż czuć tutaj inspirację zarówno progresywnym death metalem w rodzaju Meshuggah, czy Death, mathcore’em The Dilinger Escape Plan, jak i moim ukochanym Toolem, to proporcje między tymi stylami są idealnie wyważone, w konsekwencji czego otrzymujemy nową jakość – granie agresywne jak u „szalonych” Szwedów, precyzyjne i skomplikowane jak w Dilinger Escape Plan, jednocześnie jednak przepełnione feelingiem i wolą eksperymentowania, podbudowane psychotyczną atmosferą jak w utworach ekipy J. M. Keenana. Utwory na „III-iej” pulsują kreatywnością, wręcz kipią od pomysłów. Nie łudźcie się – za pierwszym razem nie wychwycicie całej złożoności i rozmachu, cechujących kompozycje na tej płytce, mimo, że utwory trwają ledwie po 4-5 minut, a cały album – ok. 30. Dzieło kwartetu pokazuje doskonale, że piękno trwa w złożoności.
Dotąd Polskę znano w metalowym świecie jedynie jako ojczyznę Vadera, Behemotha i Decapitated. Po jak najbardziej pozytywnych zagranicznych recenzjach „III-iej” wydaje się jednak, że może się to zmienić. Dzięki temu albumowi, majstersztykowi, który nie powinien być obcy żadnemu fanowi ciężkiego progresywnego grania, Ketha otworzyła sobie ścieżkę do mojego prywatnego panteonu progresywnych geniuszy.