Dziwna to pozycja (czyli jak na Toola dość normalna), trochę koncertowa, trochę studyjna. W dodatku bez wyraźnego wyróżnienia tych części. Jednak ze względu na zawartość tego wydawnictwa warto poświęcić mu nieco uwagi.
Wśród utworów koncertowych są, znane z Ænimy, Pushit i Third Eye oraz opiatowy Part of Me. Co cieszy, każdy utwór znacząco różni się od wersji studyjnej. Zdecydowanie bardziej lubię zespoły, które nie boją się na koncertach odważnie przeinterpretować i rozimprowizować własne utwory (nawet jeżeli tu i ówdzie coś nie wyjdzie) niż te, które na żywo odtwarzają nuta w nutę to, co można usłyszeć na płycie.
Toolowe interpretacje w dodatku wychodzą zdecydowanie na plus. Part of Me zyskał mocy i agresji; Third Eye jeszcze więcej psychodelii, odjechanych partii gitary. Największe wrażenie zrobił na mnie Pushit, zaczynający się od niezwykle urokliwej zapowiedzi Maynarda, w której tłumaczy, że na jeden z utworów postanowili spojrzeć under a different light i w której prosi publiczność o pomoc w stworzeniu atmosfery(we’re gonna need your help and your permission). I niby dalej mamy kawałek znany z Ænimy, ale klimatem zupełnie się różniący; lekko orientalizujący, przesiąknięty melancholią, smutkiem, atmosferycznością. Maynard udawania, iż nie tylko potrafi ładnie śpiewać, ale także stworzyć swoiste misterium, zaczarować publiczność. (Jakże różni się on od tego Maynarda, którego widziałem w Spodku [dalekiego, małomównego, jakby był ciałem obcym na scenie.) Dodatkowo piosenka została okraszona solówką na perkusji (szkoda, że Danny Carey tak rzadko je gra).
Merkaba. Pozornie chaotyczna improwizacja, bardzo ciekawa, ze znaczącą rolą perkusji w pierwszej części, która później ustępuje miejsca gitarze. Dość długa, przez co pod koniec może nużyć. Opisywana jako instrumentalny wstęp do Sober; przy czym, moim zdaniem, jeden utwór nie ma za dużo wspólnego drugim. Koncertowe wcielenie Toola ukazuje także You Lied [cover Peach, czyli poprzedniego zespołu Justina Chancellora. Wersja Peach jakoś w ogóle mnie nie rusza; wykonanie Toola jest z kolei niezwykle emocjonalne, poruszające. Poza tym do tego utworu mam osobisty stosunek, ponieważ od niego zaczęła się przygoda z Toolem (nie dla każdego był to Sober czy Schism).
Rzeczy studyjne są trzy, a właściwie cztery, przy czym chyba tylko jedna została nagrana na poważnie (dość osobliwa arytmetyka). Message to Harry Manback II nic nie wnosi, gorsza wersja pomysłu znanego z Ænimy. Kończący album L.A.M.C. jest wygłupem, wcale inteligentnym, ale po sześciu i pół minucie męczącym, doprawdy nie wiem, czemu red. Kaczkowski tak go sobie upodobał (to był pierwszy utwór Toola, jaki w ogóle usłyszałem, jednak nie mam z tego względu do niego sentymentu). Jest jeszcze ukryty Maynard’s Dick [balladka w stylu Nickelback, muzycznie wdzięczna, sympatyczna, która może nawet mogłaby zaistnieć w radiu, gdyby nie tekst o kutasie Maynarda.
Jeszcze opus magnum tej płyty, czyli wydłużone do 10 minut No Quarter z repertuaru Led Zeppelin. Moim zdaniem jest to wzorcowy cover. Posiada dwie cechy, które sprawiają, że cover jest twórczy, a nie odtwórczy (The Australian Pink Floyd Show) czy nadtwórczy (nie do poznania piosenki z albumu Emotive A Perfect Circle). Na własny użytek stworzyłem definicję dobrego coveru: wersja utworu, która zawiera ducha oryginału i jest od razu rozpoznawalna, jednak osoba, która nie zna oryginalnego wykonania tego utworu, bez zastrzeżeń uzna, że to nowy kawałek danego wykonawcy. Kto zna wykonanie Led Zeppelin, od razu pozna co to za utwór i nie da się nabrać. Ale jeżeli ktoś nie słyszał oryginału, to na pewno weźmie za kolejny utwór Toola, bo ta wariacja rzeczywiście przesiąkła Maynardem i spółką.
Wnioski z tego wydawnictwa płyną dwa. Po pierwsze, nie zaszkodziłoby, gdyby Tool wydał album (albo lepiej minialbum) z coverami, bo na podstawie dwóch powyższych przykładów z całą pewnością mogę stwierdzić, że mają smykałkę do interpretacji cudzych piosenek. Po drugie, Salival pokazuje, jak bardzo w dyskografii Toola brakuje płyty koncertowej z prawdziwego zdarzenia. Zważywszy, że do wydania ich następnej studyjnej płyty pozostało jeszcze 8.713 dni (stan na 8 XI 2009), mogliby osłodzić fanom oczekiwanie takim wydawnictwem. Poza tym, wydaje mi się, że to jedyny zespół tego formatu, który jeszcze nie wydał DVD.
Dodatek w postaci płyty/kasety z teledyskami zasługuje na oddzielną recenzję, dlatego tutaj go nie poruszam.