Alfons Willie i jego nastoletnie kurewki ze Słonecznej Wiochy, czyli Majora Eugeniusza Kopyto i Strzyża rozważania o życiu i dorobku Wąsatego Franka. Odcinek IV ½ .
- Może byście się, szeregowy, zabrali do roboty? Płyt do opisania jeszcze na kopy, a my na razie nie wyszliśmy z roku 1968…
- Będzie, spokojnie. Fontanna Miłości już się pisze, a na razie na rozgrzewkę mały skok w bok. Czyli słów parę o tym, jak to Zappa wpłynął na różnych muzyków. Na początek Kury.
- Kury? A, wiem. Muszą być w każdej ujowej grze. Do tego często są niezniszczalne.
- Racja. Ale te Kury to trochę inna parafia. Choć w sumie czy ja wiem, czy inna. To że Tymon jest pod wielkim wpływem Zappy i Kapitana Wołowe Serce to wiadomo. I że ma równie pokręconą i trudną do usystematyzowania dyskografię – The Waiters, The Users, Czan, Kury, Trupy, Miłość – to tak z pamięci na pierwszy rzut. A i solowa płyta ponoć się kroi. No i ma w sobie wiele z zappowskiego ducha. Wszak cały ten jass, bunt przeciw cośkolwiek skostniałemu jazzowi i próba odświeżenia go, nadania nowego, poszukującego ducha, to coś, czemu Franek przyklasnąłby. Wszak nienawidził stagnacji i nostalgii.
- Gdy przeciętny słuchacz kojarzy Tymona z Zappą, to pierwsze skojarzenie brzmi: P.O.L.O.V.I.R.U.S. A tymczasem Tymański z Kurami ma na koncie znacznie bardziej zappowską w charakterze płytę.
- Bo tak jakoś wyszło, że u nas Zappa=komik. Że pamięta się przede wszystkim jego drwiny, szyderstwa, prowokacje i wykręcanie wszystkiego na lewą stronę. O tym, że był świetnym kompozytorem jazzowym i równie znakomitym technicznie gitarzystą – no, to już niewielu pamięta.
- Surrealistyczne poczucie humoru, połączone z instrumentalnymi odjazdami i wirtuozerią. Polimetria, politonalność, zakręcone gitarowe sola – to wszystko to rzeczy, którym Franuś z uśmiechem przyklasnąłby. Takie choćby „Always Endeavor”, ciepła ballada rozwijająca się w jazz-rockowe granie z efektowną partią gitary.
- Już otwierająca całość „America” – żwawa rockowa piosenka z niezłym riffem i instrumentalnym przerywnikiem skręcającym w stronę free – to iście Zappowska rzecz. Także za sprawą tekstu jadowicie opisującego życie w kraju Wuja Sama.
- Sporo miejsca dla siebie dostaje też Mazzoll. Choćby w długim, niespiesznym wstępie do „Ja muszę do lasu”. Zresztą cała ta surrealistyczna kompozycja postępuje przed siebie dość majestatycznie, bez pośpiechu, dopiero na koniec dostaje kopa.
- A utwór tytułowy w końcowych fragmentach chwilami przypomina płyty elektrycznego Davisa z początku lat 70. Mamy też hołd dla Dolphy’ego i Coltrane’a w postaci „That Music” z otwartą dedykacją i tekstem poświęconym obu kotom i (nawet bardziej) w „Deluge” z długą partią solową Mazzolla i w końcowej części nieco psychodeliczną, barretowską gitarową solówką samego Tymona.
- Zdrowa porcja psychodelii i zakrętów wkrada się też do tekstów. „Smażalnia w Jelitkowie”, utwór tytułowy, „Przeklęte majteczki”… no kurde, przecież to jest polskie wydanie zwariowanych word salads Sinfielda czy Barretta właśnie. Oj, zaćpane to bardzo. I cholernie chciałbym poczytać Tymona tłumaczącego takiego „Lizarda” czy „The Madcap Laughs”.
- Nawet pozornie prostą formę przebojowej piosenki w „Baby Kangaroos” podano w bardzo wykręconej formie. A co ciekawe, wychodzi to w ostatecznym rozrachunku całkiem naturalnie.
- No i tak powoli wychodzi, że mamy do czynienia z jedną z najbardziej intrygujących płyt lat 90. A przy tym żywym dowodem, jak szalenie inspirującym twórcą był Zappa.
- Tymon też. Inspiracje swoją drogą, ale tak je przetworzyć, potraktować jako punkt wyjścia do czegoś swojego, mocno oryginalnego i nie do podrobienia, jak Tymański to zrobił na tym albumie, to jest prawdziwe bossostwo. I ten szalony miks rocka, jazzu, psychodelii i surrealizmu po prawie ćwierć wieku nadal brzmi niesamowicie intrygująco i świeżo.
- I już, szeregowy, mamy to. A wy wracajcie do Fontanny Miłości.