Amerykański Cirrus Bay powstał w roku 2001. Początkowo był to akustyczny duet: Sharra śpiewała, Bill akompaniował na gitarze, grywali sobie po campusach, kawiarniach i knajpkach, w pewnym momencie natrafili na Marka – multiinstrumentalistę, inżyniera dźwięku, kompozytora. Nadal grywali w duecie (z rotacjami na stanowisku wokalistki), ale Bill i Mark zaczęli w studiu tworzyć też bardziej złożoną, znacznie bardziej bogato aranżowaną muzykę z kręgu szeroko pojętego rocka neoprogresywnego. Poczynając od roku 2008, doczekali się pięciu płyt studyjnych; „Places Unseen” to ostatnia z nich.
Cirrus Bay zdecydowanie stawia tu na tą subtelniejszą, bardziej nastrojową, mniej podniosłą i dramatyczną odmianę prog-rocka, przypominającą klimatem choćby to, co paręnaście lat temu proponował Eris Pluvia. Utwory z łagodnym, słowiczym śpiewem Tai Shan (chwilami kojarzącym się z delikatnym głosem Marty Kniewskiej) przeplatają się z instrumentalnymi kompozycjami, z typowymi dla neoprogresywnego grania zmianami tempa i nastroju, dialogami klawiszowo-gitarowymi i melodyjnymi solówkami. Jeśli coś zwraca uwagę to spora ilość fortepianowych brzmień – zwłaszcza w czarownym „Places Unseen” i „The Sheltering Cove”. Z kolei wstawki fletu – z reguły na tle akustycznych, gitarowych dźwięków – mocno kojarzą się z Camel. Zwłaszcza w „First Departure”. Z Wielbłądzim graniem może się też kojarzyć „Horseback To Hanssonland” – ale to Camel epoki „Deszczowych Tańców”, flirtujący z jazzowymi brzmieniami, zwłaszcza w finale z saksofonowymi popisami. Co nieco jazzu wkrada się też od czasu do czasu w partie fortepianu – choćby w „Places Unseen” czy „Second Departure”.
Przyjemna, miła w słuchaniu płyta. Z kategorii tych, co to historii muzyki w żaden sposób nie zmienią, ale zapewnią porcję miłych wrażeń. Na siódemkę z małym minusem.