Piątek z Agronomem - odcinek II.
“This Was” została zauważona przez publiczność. Nie była może bestsellerem, ale sprzedawała się całkiem nieźle, prasa muzyczna też przyjęła ją dość przychylnie. Tyle że Jethro Tull AD 1968 był postrzegany jako zespół blues-rockowy, z domieszką jazzu – co jak najbardziej cieszyło Abrahamsa, ale Andersona – wręcz przeciwnie. Ian chciał pociągnąć zespół w innym kierunku, tyle że sam do końca nie miał pojęcia, w jakim. Coraz bardziej rozdrażniony chaosem w poczynaniach Iana i niemożnością utrzymania bluesowego kursu Jethro, Mick przyjął usunięcie go z zespołu wręcz z ulgą i bardzo szybko założył Blodwyn Pig. Chciał pociągnąć za sobą Bunkera, ale ten trwał przy Andersonie.
Niezależnie od kierunku, w jakim Jethro miało podążyć, Ian Anderson – wtedy już zdecydowany poświęcić się na scenie głównie grze na flecie – potrzebował gitarzysty. Najpierw zupełnie przypadkowo Ian trwale zmienił historię rocka. Pierwszym kandydatem do zastąpienia Micka okazał się gitarzysta grupy Earth, Anthony Iommi. Zniechęcony panującym w Earth chaosem i ogólnym brakiem perspektyw, Iommi szukał zaczepienia w Jethro. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że to nie dla niego: on również nie mógł znaleźć wspólnego języka z Andersonem – po zapoznaniu się z „This Was” oczekiwał solidnego blues-rockowego grzania, mocno odległe od bluesa nowe kompozycje Iana niespecjalnie przypadały mu do gustu. Z Tull wystąpił (z playbacku, jedynie śpiew nagrano na żywo) podczas zorganizowanego przez Stonesów 11 grudnia 1968 koncertu „The Great Rock ‘n’ Roll Circus” i wrócił do Earth. Tyle że czas spędzony w Jethro oceniał potem pozytywnie: po raz pierwszy miał okazję przyjrzeć się od kuchni, jak wygląda funkcjonowanie poważnie myślącego o karierze, profesjonalnego zespołu. Po powrocie do macierzystej grupy z powodzeniem wykorzystał doświadczenie z Tull, zdyscyplinował i ujął w karby funkcjonowanie Earth i wkrótce wyruszył z tym zespołem – po drodze przemianowanym na Black Sabbath – na szerokie muzyczne wody.
A Anderson szukał dalej. Davy O’List, który właśnie pożegnał się z The Nice, zagrał z Jethro kilka dobrze przyjętych koncertów, ale co do stałego przyłączenia się do zespołu, nie powiedział ani tak, ani nie. Przedstawiciel psychodelicznej sceny londyńskiej o klasycyzująco-jazzowych inklinacjach, niejaki Steve Howe, również nie przypadł do gustu Ianowi (ponoć bardziej od osobistej strony), a poza tym liczył na to, że zespół Bodast, w którym występował, podpisze lukratywny koncert płytowy, i odrzucił ofertę Andersona. Gitarzysta Noela Reddinga, Martin Lancelot Barre (*17 listopada 1946), był tak spięty podczas przesłuchania, że nie był w stanie zagrać prawie niczego. Po błagalnym telefonie, Ian zgodził się dać Martinowi jeszcze jedną szansę. Tym razem Barre zapomniał wziąć na przesłuchanie wzmacniacza do gitary i Ian musiał prawie że wkładać głowę do pudła rezonansowego, by cokolwiek usłyszeć… To, co Anderson usłyszał, wystarczyło. Następcą Micka Abrahamsa został oficjalnie Martin Barre. I wiosną roku 1969 Jethro Tull zaczęli pracę nad nowym albumem. Tym razem w całości (no, prawie) autorstwa Iana Andersona.
Wydana 1 sierpnia 1969 „Stand Up” witała słuchacza niezwykłym projektem graficznym. Pojedynczy album wydano w rozkładanej kopercie, z której po otwarciu – jak w książkach dla dzieci – podnosiły się wycięte z kartonu sylwetki czterech muzyków. A co na płycie?
Tak jak dobrą analogią do debiutu była pierwsza płyta Electric Light Orchestra, tak „Stand Up” to taki jethrotullowy „A Saucerful Of Secrets”. Album eklektyczny, stylistycznie niejednorodny, a zarazem – świadectwo pierwszych świadomych prób wykuwania dojrzałego stylu zespołu. Choć początek sprawia wrażenie, jakbyśmy dostali „This Was 2” – bo „A New Day Yesterday” to przecież klasyczny blues-rock. Z należycie stylową, przybrudzoną, dość oszczędną partią gitarową. Ale to takie swoiste epitafium Andersona dla pierwszych lat działalności zespołu. Wszak następnie w kolejności “Jeffrey Goes To Leicester Square” (tak, znów chodzi o Hammonda) brzmi już bardziej Tullowo – to zwięzła, oszczędnie zaaranżowana balladowa miniatura na gitarę akustyczną, flet i instrumenty perkusyjne, zapowiadająca już takie przyszłe dzieła Andersona jak „Cheap Day Return” czy „Wondering Aloud”. Zresztą Ian chętnie na tej płycie sięga po formę oszczędnie aranżowanej, delikatnej, melodyjnej ballady. Taka jest choćby „Look Into The Sun” rozplanowana na dwie gitary, elektryczną i akustyczną. Bodaj jeszcze subtelniejszą, akustyczną „Reasons For Waiting” ładnie uzupełnia delikatne smyczkowe tło. Z takiej też delikatnej ballady wyprowadzono „We Used To Know”, ale ten utwór dość szybko nabiera większej mocy, dynamiczne partie fletu przeplatają się z dość ekspresyjnymi gitarowymi popisami Barre’a. Na żywo ten utwór od końca lat 70. dość mocno przypominał klasyczny „Hotel California” – co niezbyt dziwi, biorąc pod uwagę, że fragmentami późniejsze o siedem lat dzieło Eagles dość mocno kojarzy się z „We Used To Know” właśnie – a wszak Orły miały w swoim czasie zaszczyt występować przed Jethro…
Właśnie – są tu momenty wyciszone i delikatne, ale nie brakuje też rockowego, solidnego grzania. „Back To The Family” łączy fletowe popisy Iana i spokojniejsze momenty z mocniejszym, riffowym graniem, zwłaszcza w finałowym, efektownym pojedynku Andersona i Barre’a – już wkrótce będzie to znak firmowy Jethro. Równie efektownie panowie tną w co nieco nawiedzonym „Nothing Is Easy”, w którym sporo pola do popisu dostaje też sekcja rytmiczna. Dodajmy do tego spinający płytę efektowną klamrą z „A New Day Yesterday” utwór „For A Thousand Mothers”, w którym Barre w swojej grze chwilami zagląda na tereny cięższego blues-rocka. Do pełni obrazu, dodajmy jeszcze dwa muzyczne eksperymenty Iana. Na debiucie Anderson frapująco zaadaptował jazzową „Serenade To A Cuckoo” Kirka – tu sięga jeszcze dalej i w jeszcze bardziej zuchwały sposób do muzycznej skarbnicy. Do „Suity E-moll na lutnię” BWV 996 Jana Sebastiana Bacha, a konkretnie do jej piątej części, „Bouree” – podanej tu w jazzujący sposób, opracowanej głównie na flet i gitarę basową. Z zupełnie innej beczki jest „Fat Man”. To z kolei wycieczka Iana na Bliski Wschód: są dzwoneczki, puls instrumentów perkusyjnych, trele mandoliny, taneczna rytmika jakby wprost z popisów tańca brzucha, do tego delikatna melodia i aranżacja…
„Stand Up” doszedł do 1.miejsca na brytyjskiej liście najlepiej sprzedawanych płyt. Co chyba jeszcze istotniejsze, był bezdyskusyjnym dowodem dojrzałości i pewności siebie Iana Andersona jako samodzielnego twórcy. Ian na tej płycie to muzyk pamiętający o swoich blues-rockowych korzeniach, ale zarazem wskazujący już nowe terytoria, na jakie zamierza poprowadzić swój zespół. Ważna, przełomowa płyta Jethro Tull – i płyta bardzo udana. Następna nie będzie już przełomowa, będzie też nieco słabsza od "Stand Up". Ale o tym za tydzień.