Recenzja jubileuszowa.
Parę tygodni temu minęło trzydzieści lat od mojego pierwszego razu. Świadomego pierwszego razu. Z rockiem progresywnym, żeby nie było żadnych niedomówień. „The Broadsword And The Beast” było pierwszą płytą prog-rockową, którą posłuchałem w całości. I nie było w tym żadnego przypadku – dokładnie wiedziałem kiedy ta płyta będzie – w którym dniu, w którym programie i o której godzinie. Nazwa i muzyka nie były mi obce, ale moja wiedza w temacie była bardzo skromna – ot pewnie kilka piosenek usłyszanych gdzieś w radiu, czy „Ćmy” ze składaka Tonpressu. Siadłem, posłuchałem, spodobało mi się i tak już zostało do tej pory – oczywiście jeżeli chodzi o Jethro Tull, a nie o prog-rocka. Wtedy to nawet nie wiedziałem, że to co słucham tak się ponoć nazywa (jak ten molierowski pan Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą).
Lata osiemdziesiąte były dla bardzo wielu klasycznych wykonawców z lat siedemdziesiątych okresem bardzo trudnym. Trzeba było bardzo mocno machać rączkami i nóżkami, żeby nie utonąć. Do tego nie wystarczyło mieć dobre pomysły, trzeba było je jeszcze dopasować ówcześnie panujących muzycznych trendów. Jethros zaczęli od dwa lata wcześniejszego „A”. Ale lepiej, żeby nie zaczynali, bo to była słabiuteńka płyta. Na szczęście zdecydowanie lepiej poszło im na „B&B”, nawet można powiedzieć, że poszło im bardzo dobrze. Brzmieniowo może są to lata osiemdziesiąte, ale muzycznie – na pewno siedemdziesiąte. Takie utwory jak „Pussy Willow”, „Broadsword”, „Slow Marching Band” stały się dla mnie wyznacznikiem stylu Jethro Tull – mimo tych syntezatorów jest to jednak klasyczne Jethros – ta charakterystyczna melodyka i rytmika kompozycji.
Pierwsza część/pierwsza strona – „Beastie” rozwija się dosyć powoli – pierwsze trzy utwory są na pewno dobre, ale tak dopiero przy „Flying Colours” krew zaczyna krążyć dużo żywiej. Potem jest znakomity „Slow Marching Band”, a następnie przechodzimy do drugiej części – „Broadsword”. I tu już jest samo gęste – najpierw „Broadsword” i „Pussy Willow”, jedne z moich najulubieńszych numerów Jethro Tull, potem dynamiczny „Watching Me Watching You”, fajnie „obrobiony” elektronicznie. „Seal Driver” to najbardziej rozbudowany utwór na całym albumie, najbardziej w stylu lat siedemdziesiątych, ale też mocno „obudowany” syntezatorami. No i „Cheerio” całkiem na finał.
Nie wiem, czy od tego czasu udało się Jethro Tull nagrać coś lepszego, albo coś wiele lepszego. Wydaje mi się, że tylko „Herb Łotra” i „The Jethros Christmas Album” można byłoby brać tutaj pod uwagę. Reszta – raczej nie. „B&B” to płyta na poziomie porównywalnym z tymi z lat siedemdziesiątych. Na pewno nie z tymi najbardziej prominentnymi, ale ze „Stromwatch”, „Too Old To Rock’n’Roll…”, „Warchild”, może nawet „Heavy Horses” (ale to już może bez przesady). Niby są to te nieco słabsze płyty z tamtego okresu, ale wtedy zespół poniżej pewnego, stosunkowo wysokiego poziomu nie schodził (*). Na pewno nie było tak, że polubiłem Jethro Tull z powodu „Broadsword And The Beast”. Ta muzyka podobała mi się już wcześniej, a ten album to było coś w rodzaju wisienki na torcie. Ale mam do niego straszny sentyment, bo to on był tym pierwszym. A drugim? „Script for A Jester’s Tear”.
(*) - z wyjątkiem okropnie nudnego "A Passion Play"