Piątek (czy raczej znów: Sobota) z Agronomem – odcinek XXII.
Pisałem już kiedyś o tej płycie, ale jako że był to początek mojego pisania o muzyce – dziś nie do końca jestem zadowolony z tego, co tam napisałem. Aczkolwiek do dziś jestem zdania, że to bardzo dobra, niedoceniona płyta.
„Herb Łotra” promował utwór „Steel Monkey” – hałaśliwy, przebojowy, mocno elektroniczny rockowy utwór, który w kontekście całej płyty jawił się jako pewna zmyłka, mylący drogowskaz. Nie to, żeby Ian pożegnał się z syntezatorami, ale zaczął używać ich nieco inaczej. Pojawiły się stonowane, ciepłe, pastelowe brzmienia, sprawiające momentami wrażenie, że Anderson zaczął podpatrywać pomysły u Pink Floyd. Chociaż główną inspiracją szefa Tull był w drugiej połowie Dire Straits, ten z okolic powiedzmy „Love Over Gold”, który również chętnie używał syntezatorów, ale jako instrumentów uzupełniających brzmienie, nie pierwszoplanowych. Ten straitsowski klimat wypełniał choćby „Budapest” – utwór wielki, chwilami dorównujący arcydziełom zespołu z lat 70.
Wydany 21 sierpnia 1989 „Rock Island” w sporej mierze jest kontynuacją „Crest Of A Knave” – ciut mniej zelektronizowaną (choć, co ciekawe, na prawach gościa pojawił się tu Peter John Vettese; pałeczkę zespołowego klawiszowca przejął zaś kolejny wypożyczony z Fairport Convention Martin/Maartin Allcock - *5.01.1957), wszak drugiej „Steel Monkey” z mocnym, podbitym elektronicznie rytmem tutaj nie znajdziemy; więcej tu typowo rockowego, żwawego, naturalnie (jak na 1989) brzmiącego grania. Odpowiednikiem „Małpy” w rolki przebojowego singla było w tym przypadku „Kissing Willie” – frywolna głupawka wsparta fajnym gitarowym riffem, zilustrowana zwariowanym teledyskiem autorstwa Storma Thorgersona. Jeszcze bardziej rockowo wypadała kolejna w zestawie „The Rattlesnake Trail” – zagrana z biglem, jakby wprost zaczerpnięta z którejś klasycznej płyty ZZ Top. Blues-rockowe naleciałości, przypominające o korzeniach zespołu, przebijały też w „Undressed To Kill” – wbrew pozorom, poważnej i niezbyt wesołej opowieści o striptizerce. Najlepiej zaś z typowo rockowych, dynamicznych utworów z „Rock Island” wypadła bardzo chwytliwa, zbudowana na kapitalnie współbrzmiących partiach gitary i fletu „Heavy Water”.
Z drugiej strony – jak na płytę Jethro Tull przystało – nie zabrakło tu bardziej złożonych formalnie, rozbudowanych utworów. Rozpoczęty długim, efektownie rozkładającym napięcie wstępem utwór tytułowy zgrabnie przechodził od momentów żwawszych do bardziej podniosłych, od czadowych gitarowo-fletowych pojedynków po pastelowe syntezatorowe tła. Nieco podobnie wypadał dramatyczny „The Whaler’s Dues” – aczkolwiek ten utwór okazał się już nieco gorszy, jakby pod koniec co nieco zaczynał się rozłazić w szwach. Ciekawe połączenie gitar akustycznych i elektrycznych, nagłych skoków dynamiki i nastrojów pojawiło się także w „Big Riff And Mando”. Ian, rzecz jasna, zaproponował też kilka ballad: przede wszystkim urocza karolka „Another Christmas Song”, nawiązująca do starej kompozycji Iana z roku 1968, a do tego łącząca ciepłą, bardziej pastelową zwrotkę z dramatycznym, bardziej podniosłym refrenem „Ears Of Tin”. Całość wieńczyła dramatyczna „Strange Avenues” – jak sam Ian stwierdził, również kontynuacja pomysłów melodycznych i brzmieniowych z „Aqualung”.
„Rock Island” – pomijając otwierającą całość zmyłkę w postaci „Całowania Wacusia”, płyta od tekstowej strony minorowa i poważna (dominowała tematyka ekologiczna i kolejne obserwacje na temat negatywnego wpływu nowoczesnego przemysłu na starą, tradycyjną Szkocję) – bardzo ładnie zamknęła dekadę dla Jethro Tull całkiem udaną – fakt, komercyjna popularność zespołu wyraźnie spadła, płyty już nie podbijały list przebojów jak to drzewiej bywało, tym niemniej – pomijając nieszczęsne „Under Wraps” i częściowo „A” – Ian Anderson z kompanami proponował fanom płyty bardzo ciekawe, udane, pełne interesujących utworów, wśród których nie brakowało rzeczy naprawdę wielkiego kalibru. Tym niemniej nową dekadę Ian postanowił rozpocząć od pewnego przemeblowania anturażu: ograniczenia brzmień klawiszowych, przesunięcia środka ciężkości na gitary (z dużym udziałem instrumentów akustycznych) i powrotu do folkowo-bluesowych korzeni. Zanim jednak pojawiła się kolejna studyjna płyta Jethro Tull, na rynek znów trafiło wydawnictwo archiwalne. O czym więcej w kolejnym odcinku.