Kilka tygodni temu minęła kolejna rocznica wydania jednej z najbardziej kontrowersyjnych płyt tak w dorobku Yes, jak i w całej historii prog-rocka. Dla jednych – monumentu, płyty będącej jednym ze szczytowych dokonań tak zespołu, jak i gatunku, dla drugich – wzorca płyty przekombinowanej, przeintelektualizowanej, rozciągniętej ponad miarę. Do legendy przeszła już sesja nagraniowa. Z Jonem chcącym nagrywać w środku nocy w leśnej głuszy, z generatorami elektrycznymi zakopanymi w ziemi, żeby ich buczenie nie zakłócało muzykom komunikacji z pierwotną, surową duchowością. Z Jonem wykładającym kabinę nagraniową kafelkami, bo podobało mu się brzmienie, gdy sobie nucił pod prysznicem, wbrew uwagom inżyniera dźwięku, że do właściwego efektu potrzebne są grube ściany. Z wycinanymi z kartonu wielkimi krowami i poustawianymi wszędzie roślinami w doniczkach, które uschły, bo panowie zapomnieli je podlewać. Z Wakemanem, który z nudów grał w rzutki i siedział non stop w pubie podczas sesji nagraniowej…
Kiedyś, całe lata temu, w tylkorockowych wkładkach był taki zwyczaj, że płyty oprócz oceny gwiazdkowej dostawały też jednowyrazowy komentarz, próbujący podsumowywać ich zawartość. Nie pamiętam już, czym podsumowano „Tales…” w yesowskiej wkładce, ale dobrym słowem byłaby chyba: frustracja. Wakey kiedyś stwierdził, że płytę trzeba było trochę dosztukować, bo mieli za dużo materiału na pojedynczy album, ale na dwie płyty nie starczyło i trzeba było co nieco podokładać. I to przy uważnym, wielokrotnym słuchaniu rzuca się w uszy. Niektórych pomysłów nie udało się zespołowi zrealizować tak dobrze, jak panowie zamierzali. Chwilami panowie wydłużają kompozycje co nieco sztucznie, doklejając na siłę niezbyt pasujące i w sumie zbędne fragmenty.
To boli tym bardziej, że znaczna część tej płyty to rzeczywiście jest Yes doskonały. Uduchowiony, bajkowy, natchniony, poetycki. Są tu fragmenty, które potrafią otrzeć się o Absolut. „The Revealing Science Of God” przez pierwszy kwadrans [w tej pełnej wersji – na płycie pierwotnie trochę okrojono początek, zaczynając od razu od partii wokalnej] to jest utwór bez kompleksów stający obok „Close To The Edge”. Partia wokalna wynurzająca się z paru minut szumu morza, powoli narastająca niczym w gregoriańskim chorale, elegancki temat otwierający z bardzo ładnym motywem gitary i syntezatora, przechodzący w dynamiczny fragment jakby trochę z tańca derwiszów, wyciszony fragment nieco przypominający twórczość Sibeliusa (kłania się „And You And I”) prowadzący do bajkowej gitarowej solówki – te piętnaście minut to jest jeden z najpiękniejszych fragmentów, jakie Yes i spółka w ogóle stworzyli. Po czym nagle napięcie i poziom spada i zaczyna się nudnawy, chwilami ciągnięty za uszy na siłę finał…
„The Remembering” składa się z kilku przeplatających się fragmentów, chwilami wyjątkowej urody, zgrabnie połączonych w całość, do których trochę na docisk doklejono jedną sekcję – „Relayer…”. Im więcej się słucha tego utworu, tym bardziej ten żywy fragment od niego odstaje, jest dołożony po to, żeby do tej pełnej strony winyla dociągnąć. Trochę szkoda, zwłaszcza że tuż obok znalazły się fragmenty piękne i urocze – ot, choćby ten z Out in the city running free…, a do tego, mimo dość luźnej konstrukcji całości, pozostałe fragmenty dopasowano do siebie bardzo zgrabnie. „The Ancient” zaś to trochę taki brudnopis, szkic pomysłów do „The Gates Of Delirium”. Koncepcja jest bardzo podobna – pierwsza część to dynamiczna prog-rockowa kompozycja, ze sporą dawką syntezatorowych brzmień, z dużym stężeniem kontrastów dynamicznych, nagłych skoków tempa i nastroju, celowo dezorientująca, niepokojąca słuchacza, potem delikatny pasaż instrumentalny i na finał bajkowa, delikatna pieśń, w przypadku „Leaves Of Green” całkowicie folkowa, w przypadku „Soon” typowo progresywna, podniosła, ale o wyraźnym folkowym rodowodzie. Ciekawa koncepcja i niezgorsza realizacja, choć trudno uniknąć wrażenia, że takie chłodne, elektroniczne, ocierające się o awangardę i nowoczesny jazz brzmienia były dużo bliższe Morazowi niż Rickowi. Że Wakeman w takim graniu się nie odnajduje (w każdym razie jego partie w „The Ancient” wypadają sztampowo i trochę bez pomysłu). A przede wszystkim – że w przeciwieństwie do „Gates…” niektórych pomysłów w pierwszej części utworu nie udało się rozwinąć, dopracować, przez co całość sprawia wrażenie trochę niedopieczonej, nie do końca doszlifowanej.
„Ritual” to znów powrót do klasycznego Yes. Oryginalna solówka Howe’a na finał została mocno zmodyfikowana, bo zdaniem zespołu brzmiała zbyt jazzowo. Mamy tu do czynienia z dość konwencjonalną formą łukową, pierwsza część i finałowy fragment to podniosłe Yesowe pieśni, zgrabnie inkrustowane syntezatorami Ricka, złożone z paru sensownie rozwiniętych, ładnie płynących i zgrabnie przeplatających się motywów, w środku mamy zaś solówki gitary basowej i instrumentów perkusyjnych, mające personifikować walkę między siłami Dobra i Zła. Całościowo jest to najlepszy fragment „Tales…” i jedyny, który jako całość nie budzi specjalnych zastrzeżeń (no, w sumie tą część środkową można by było trochę skrócić).
Jako całość „Tales From Topographic Oceans” nie do końca się broni. Albo – robi gorsze wrażenie, niż mogłoby. Bo jest tu sporo naprawdę ciekawych pomysłów i fragmentów, wiele znakomitej muzyki. I gdyby tak całość ująć w większe karby, poukładać, zdyscyplinować, trochę poskracać, odrzucić doklejone na siłę fragmenty – powstałaby jedna z najlepszych płyt Yes. Bo wielkiej muzyki tu nie brakuje. Natomiast jako całość „Tales” wypadają po latach trochę frustrująco, są bardzo nierówne, obok fragmentów dużego kalibru trafiają się nudne i niedopracowane. Choć miażdżąca krytyka, jaka spadła na ten album, była zdecydowanie przesadzona.