Przystanek Kanada odcinek XXVIII: Przetrwanie gatunków (Survival Of The Species).
„Freedom” okazał się niezwykle udaną, efektowną płytą; do pełni szczęścia fanom Younga brakowało chyba jedynie charakterystycznej dla dawnych nagrań Neila chropowatości, zgiełku, hałaśliwych gitarowych sprzężeń i skowytów, znanych choćby z płyt stworzonych z Crazy Horse. Young – na nowo rozsmakowawszy się w klasycznym gitarowym graniu – również stęsknił się za dawnymi kompanami. I oto wiosną roku 1990 fanów Neila zelektryzowała wieść, że Young i Horses weszli razem do studia i nagrywają nowy studyjny album. Premierę „Ragged Glory” zapowiedziano na jesień. Oczekiwania fanów były bardzo wysokie…
I album spełnił ich nadzieje, z nawiązką. Wyładowawszy się w różnych eksperymentach stylistycznych, Neil Young postanowił wrócić do punktu wyjścia. Do czasów „Rust Never Sleeps”. Do czasów wielominutowych gitarowych solówek, pełnych sprzęgów i jazgotu. Do czasów czadowego, surowego, hałaśliwego rocka. Takie były nowe utwory, które stworzył (wzbogacone o stary garażowy klasyk „Farmer John”, który Young grywał na żywo jeszcze w latach 60.). Do tego wspólnie z dawnym kompanem Davidem Briggsem nadał całości naturalne, surowe, oszczędne brzmienie, wyraźnie odmienne od wygładzonego, efektownego, ciepłego brzmienia „Freedom”.
Ku radości fanów, Neil Young na nowo rozsmakował się w surowym rockowym hałasie. Ba- wręcz celebrował go, popisując się wielominutowymi gitarowymi solówkami pełnymi rzężenia i zgrzytów. Do tego Crazy Horse byli w szczytowej formie, dokładając Neilowi swoje granie – typową dla siebie, specyficzną mieszankę hałasu, zwięzłości i finezji w chropowatym rockowym graniu. Takie były choćby długie, przekraczające 10 minut „Love To Burn” i „Love And Only Love”. Dość proste, należycie podkreślone basowe faktury, wokalne dwugłosy i harmonie, zgrabne podkłady Poncho i natchnione gitarowe szaleństwa Neila. Dodajmy jeszcze zajadłe riffowanie chociażby w „Fuckin’ Up” (opisanej na płycie w ocenzurowany sposób) czy „Country Home”. Do tego „Mansion On The Hill” – łączące gitarowe granie z wokalnymi harmoniami i ciepłym, ujmującym klimatem. Czy choćby finałowe, podniosłe „Mother Earth” – niezwykła, oparta na nieco hendrixowskim gitarowym graniu, majestatyczna pieśń. Nieomal hymn…
„Ragged Glory” – najlepszy album Neila od dekady, do tego dorównujący poziomem arcydziełom w rodzaju „Everybody Knows This Is Nowhere” czy „Rust” właśnie, niezwykle efektownie podsumował nerwową, kalejdoskopowo zmienną, chaotyczną dekadę lat 80. i zarazem świetnie wprowadzał Younga w nową dekadę. W lata 90., z zupełnie nowymi muzycznymi prądami. Bo już w rok od premiery „Ragged Glory”, „Nevermind” wprowadzi nowe rockowe standardy, będące wręcz w opozycji do rocka lat 80.: muzykę hałaśliwą, zgrzytliwą, zamierzenie chaotyczną, zarazem – bardzo autentyczną, żywą, prawdziwą. Nowa dekada dla wielu klasycznych wykonawców okaże się trudnym testem, zmuszającym ich do odnalezienia się w zupełnie nowej muzycznej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której akurat Neil Young odnajdzie się bez problemu. Wcześniej jednak, wybuchnie I wojna w Zatoce Perskiej – a o związkach tegoż wydarzenia z Neilem Youngiem w odcinku XXIX: Wielka uczta (The Big Feast).