Ćwiara minęłą! Tym razem ćwiara wakacyjna, czyli coś lżejszego.
Freddie Mercury karierę solową zaczął jeszcze w latach 70. – od singla sygnowanego Larry Lurex. Gdy jego dwaj kompani z zespołu – Brian i Roger – wydali w latach 80. płyty solowe, postanowił pójść ich śladem, wykorzystując przerwę w działalności Queen. „Mr. Bad Guy” ukazał się wiosną roku 1985.
Jest to album najbliższy płycie „Hot Space”, nasycony typową dla lat 80. elektroniką, zdecydowanie popowy, chwilami wręcz dyskotekowy. Oczywiście – jak przystało na Mercury’ego – jest to pop w najwyższym gatunku, bogaty, wyszukany, a przede wszystkim – fantastycznie wykonany. Takie jest choćby „Let’s Turn It On”, “Living On My Own” czy „I Was Born To Love You”. Świetna wokalna dyspozycja Freddiego wynosi te niezłe piosenki na wyżyny. W niektórych przypadkach te znakomite interpretacje ratują piosenki przeciętne: „Foolin’ Around” czy „Man Made Paradise” (piosenka, która pierwotnie miała wieńczyć „The Works”). Trochę na zasadzie niespodzianki, “My Love Is Dangerous” to z kolei reggae. Czy raczej pop-reggae. A w utworze tytułowym Freddie – po raz pierwszy - skorzystał z orkiestry.
Do tego – jak na płytę Freddiego przystało – porcja znakomitych ballad. Refleksyjne „Made In Heaven” – wtedy jeszcze odnoszące się do dopiero co zakończonego związku. „There Must Be More To Life Than This” (kiedyś to miał być duet z Michaelem Jacksonem). “Your Kind Of Lover” I finałowe “Love Me Like There’s No Tomorrow”.
W dziesięć lat po wydaniu tej płyty Brian, Roger i John wzięli na warsztat podstawowe ślady „Made In Heaven” i „I Was Born To Love You” i po dograniu swoich partii i zmianie aranżacji zamieścili je na ostatniej płycie Queen – „Made In Heaven” właśnie, gdzie zabrzmiały – w kontekście całej płyty – zupełnie inaczej, dramatycznie, przejmująco. Tutaj brzmią jeszcze – jak cały album – beztrosko, ciepło.
Idealna płyta na lato.