Recenzje tej płyty zawsze działały mi na nerwy. Jakoś zawsze (Tylko Rock, Allmusic, itp.) recenzentom gwiazdki kończyły się bardzo szybko…
Żeby było jasne - ja też uważam, że swoje najwspanialsze płyty Jethro nagrało w latach siedemdziesiątych. Od bardzo dobrej płyty „Stormwatch” zaczął się kryzys. I nie chodzi mi o fascynację Iana syntezatorami, maszynami perkusyjnymi i tym podobnym cudactwem. Na płytach „A” i „Under Wraps”, bardziej niż elektroniczne brzęczydła kłuł mnie w uszy wyraźny brak ciekawych pomysłów muzycznych. Ian miał najwyraźniej solidny kryzys twórczy (dość posłuchać „Walk Into Light”). Dawna energia i pomysły wróciły na „Crest Of A Knave” wraz z wyraźnym ukłonem w stronę Marka Knopflera i jego zespołu. Temu akurat trudno się dziwić - wzorzec szczytny, do tego Ian Anderson wokalnie nigdy nie był daleko od sposobu śpiewania Mruczusia, a Martinowi Barre – gitarzyście dobremu, lecz przecież nie wirtuozowi – też wyraźnie przypasował "markowy" styl gry na gitarze…
„Crest Of A Knave” oceniany jest na ogół dość pozytywnie, choć bywają wyjątki. „Rock Island” ma opinię słabej kopii oryginału. Tymczasem mamy tu raczej do czynienia z naturalną ewolucją pomysłów z poprzedniej płyty. Trochę brakuje typowych dla Jethro elementów folkowych – te pojawiają się epizodycznie, w tle; nie ma za to przeładowania elektroniką, nie ma obecnych jeszcze na „Crest...” automatów perkusyjnych. Przeciwnie – w żyłach Jethro Tull zaczyna coraz śmielej krążyć nowa krew.
„Kissing Willie”, otwierający album, to utwór dość kpiarski. Oparty ponoć na młodzieńczych przeżyciach jednego z muzyków grupy, zilustrowany wariackim, iście "bennyhillowym" teledyskiem, traktuje o… a zresztą, wystarczy sam tytuł – „Całowanie wacka”. Ale to ewenement na tej płycie. W większości bowiem tematyka utworów jest poważna. Nawet „Undressed To Kill” – opowieść o tancerce erotycznej z nocnego klubu – tak naprawdę więcej mówi o samotności i ponurej determinacji. Do tego „Ears Of Tin” – opowiadający o zaniku małych, lokalnych społeczności, roztapiających się w ogromie wielkich, anonimowych miast, czy „Big Riff And Mando” – historia kradzieży mandoliny Barre’a przez jednego z fanów, a w rzeczywistości obraz życia w ciągłym kieracie wielkiej trasy koncertowej. Jeszcze do tego „The Whaler’s Dues” – spowiedź wielorybnika, który wie, że zadaje cierpienie zwierzętom, ale nic innego nie potrafi robić, a w domu czeka żona i dziecko na utrzymaniu.
Jest tu kilka żwawych, wykonanych z dużym biglem i energią utworów – „Kissing Willie” właśnie, „The Rattlesnake Trail”, „Heavy Water” – bodaj najlepsza kompozycja na całej płycie. Są dłuższe, bardziej stonowane, rozbudowane kompozycje – „The Whaler’s Dues”, tytułowa. Są ballady – pięknie łącząca stonowane, nastrojowe, gitarowo – klawiszowe pejzaże w zwrotce z bardziej rockowym refrenem, „Ears Of Tin”, klimatyczna „Strange Avenues” i znakomita, melancholijna „Another Christmas Song”…
Nie jest to arcydzieło, ale płyta, której po prostu bardzo dobrze się słucha. I którą osobiście stawiam wyżej niż „Crest Of A Knave”.