Steven Wilson to jeden z tych ludzi, którzy nie potrafią siedzieć bezczynnie. To zajmuje się przemiksowywaniem płyt kolejnych rockowych tuzów, to gra z innymi muzykami w różnych projektach, to nagrywa solowe płyty. Od premiery poprzedniej minęło równo dwa lata, a już dostajemy kolejny album – „Hand. Cannot. Erase.”. A w tym czasie Stefek nie próżnował: nagrywał i koncertował z Blackfield, pracował nad nowymi remasterami albumów Yes, no i zaliczył też solową trasę…
Główną inspiracją dla utworów na nowym albumie była historia niejakiej Joyce Vincent. 38-latka mieszkała w Londynie, miała znajomych, przyjaciół, pracę… i nikt nie zauważył, że w roku 2003 Joyce nagle zniknęła bez śladu. Dopiero po ponad dwóch latach odkryto jej ciało – w jej własnym łóżku. Stąd refleksje Stevena nad życiem we współczesnym wielkim mieście, w globalnej wiosce, gdzie człowiek jest tak naprawdę bardziej samotny niż kiedykolwiek wcześniej. Zupełnie jak w „Inwazji pożeraczy ciał” (tej z 1978) – wielkie miasto, mnóstwo ludzi, każdy ma pracę, przyjaciół, rodzinę, znajomych, współpracowników… a gdy tajemnicze istoty z kosmosu zastępują kolejnych ludzi ich kopiami, wizualnie identycznymi, ale kompletnie wypranymi z jakichkolwiek uczuć, nikt tego nawet nie zauważa.
Podstawowy skład muzyków jest ten sam co na poprzedniej płycie, pojawia się kilku gości – Chad Wackermann (znany z zespołu Zappy i współpracy m.in. z Andym Summersem, Stevem Vaiem i Allanem Holdsworthem, grał też z Wilsonem na trasie promującej „Raven…”, gdy Minnemannowi przeszkodziły inne zobowiązania) zasiadł za bębnami w „Happy Returns”, w paru utworach na gitarze zagrał Dave Gregory (XTC), a do tego pojawiła się izraelska wokalistka, zwyciężczyni tamtejszego Idola – Ninet Tayeb (polecona przez Aviva Geffena). Choć w sumie można powiedzieć, że Theo Travis tym razem też występuje w roli gościa, pojawia się bowiem raptem w jednym utworze. Ma to związek z pewną zmianą założeń strategicznych, dokonaną przez Wilsona: „Hand. Cannot. Erase.” zawiera dużo mniej elementów jazzu niż „Raven” (oprócz wstawek Travisa, kilka partii fortepianu ma lekko jazzowy nastrój). Właśnie – fortepian: wcześniej Wilson aż tak chętnie nie wykorzystywał tego instrumentu, tutaj jedynie w „Perfect Life” i „Transience” nie słychać fortepianowych dźwięków, solówek i motywów. Z drugiej strony, Stefek często sięga tu po elektroniczne, programowane rytmy, efektownie ogrywane i rozwijane potem przez Minnemanna, chętnie wykorzystuje poczciwy melotron, do tego obowiązkowe rytmiczne łamańce, kontrasty dynamiki i nastroju i gitarowe popisy Govana – od melodyjnych solówek po ciężkie, solidne riffy – i z takiej mikstury przyrządzono „Hand.Cannot.Erase.”.
Po wyłaniającej sie z ciszy introdukcji, pięknie rozprowadzanej przez fortepian, iście crimsonowski melotron zwiastuje początek „3 Years Older”. Elegancki wstęp zostaje przełamany solidnym, ciężkim gitarowym riffem i galopującym tempem; czadowe momenty, przypominające późne Porcupine Tree, kontrastowane są przez chwile spokoju (z Wilsonem śpiewającym – to solo, to w dwugłosie z Nickiem Beggsem – na tle delikatnego gitarowego plumkania, okazjonalnie wzbogacanego melotronem), a całość urozmaicają basowe popisy (chwilami, gdy gitara basowa przesuwa się na pierwszy plan, całość nieco zaczyna przypominać Rush), jazzujące solo fortepianu i Hammond ładnie inkrustujący ciężkie gitarowe popisy. Zwięzłe, zgrabne, również oparte na żwawo rwącym przed siebie rytmie „Hand Cannot Erase” – z melodyjnymi gitarowymi partiami i klawiszowymi ozdobnikami (melotron, syntezatory, fortepian, fortepian elektryczny) – oparto na fajnej, całkiem chwytliwej melodii, której na szczęście udało się nie przytłoczyć ani przesadnie rozbuchaną aranżacją (aparat wykonawczy jest spory – samych różnych instrumentów klawiszowych jest w sumie pięć, do tego kilka gitar, głos Ninet Tayeb – ale wszystko fajnie poustawiano na swoich miejscach, nie ma wrażenia natłoku), ani ciężarem (gdy czasem gitara brzmi ciężej, mocniej, to nadal do metalowej ciężarówki daleko). Melancholijne, niespieszne „Perfect Life” zatopiono w elektronice: Katherine Jenkins deklamująca swoje partie na początku utworu, programowany rytm, syntezatorowe brzmienia, odrealnione dźwięki fortepianu elektrycznego – nawet gdy dołącza się żywa sekcja rytmiczna, chłodny nastrój się nie zmienia. Także za sprawą Nicka Beggsa i jego partii sticka, dodającego basowym liniom głębi i plastyczności. Prostotą formy cechuje się też „Happy Returns” – klasyczna prog-rockowa ballada, ładnie rozwijająca się od delikatnego, akustycznego początku po gitarowe solówki (najpierw Wilsona, potem Govana), subtelnie wzbogacona o smyczki i chłopięcy chór, zamknięta eteryczną instrumentalną miniaturką „Ascendant Here On…” – i delikatna, oparta na gitarze akustycznej, subtelnym melotronie i klawiszowych dodatkach „Transience”.
„Routine” z kolei zaaranżowano dość bogato: jest i fortepian, i Ninet Tayeb śpiewająca swoje partie na zmianę ze Stevenem, i chłopięcy chór z solistą, i melotron, i powoli rozwijająca się gitarowa partia wprowadzająca urocze, klasycznie progresywne, gitarowe solo – jakby nieco w klimacie Steve’a Howe’a… i przełamujące to wszystko wejście cięższej, bardziej motorycznej, ekspresyjnej gitary. Ale jak dla mnie bohaterką tego utworu jest Tayeb: ten moment, gdy zaczyna śpiewać na tle mocnych, gitarowych brzmień – to ta chwila, gdy ciarki zaczynają chodzić po plecach. Tak jak chwilę później, gdy gitarowe szaleństwa znów ustępują miejsca delikatnym dźwiękom i Ninet i Steven przez ulotnie krótki moment śpiewają razem… Bardzo fajnie rozwija się też „Ancestral” – od spokojnego wstępu, z programowaną perkusją, fortepianem, fletem Theo Travisa, smyczkami w tle, aż po gitarowe solo. A potem jest typowy przekładaniec: to spokojniejszy fragment ze śpiewem Tayeb i smyczkami, to gitarowy ciężar podbijany melotronem, to delikatny fragment z cymbałkami, to metalowa jazda, to subtelny moment z fletowymi popisami i fortepianem elektrycznym… „Home Invasion” to na początku nieco monotonny elektroniczny puls – potem gdy wchodzi Hammond i transowy rytm, robi się ciekawiej. A gdy ten transowy rytm przełamany jest klasycznie rockową wstawką, o lekko funkowej rytmice, z przygaszonym, chłodnym śpiewem Wilsona, z ładnymi ozdobnikami fortepianu elektrycznego, przechodzącą w rozmarzoną, bajkową, krótką gitarową partię – wtedy jest już naprawdę ładnie. Ta bajkowa część udanie wprowadza „Regret 9” – z niespiesznym rytmem i wyeksponowanym solem na syntezatorze Mooga jakby żywcem wyjętym z płyty „Wish You Were Here” wiadomego zespołu (choć gdy pojawia się melotron, to już bardziej robią się z tego Mandarynki tak z okolic „Ceny strachu”). A do tego całość puentuje niezłe gitarowe solo i na sam finał duet na fortepian i banjo…
Niegdysiejszy wielki innowator rocka progresywnego już chyba na dobre porzucił szalone eksperymenty brzmieniowe i formalne, skupiając się na odświeżaniu i reinterpretowaniu pomysłów tak klasyków gatunku, jak i własnych, z czasów późnego Porcupine Tree. Z jednej strony trochę szkoda (wciąż mam nadzieję, że w Wilsonie obudzi się znów ten szalony eksperymentatorski duch i zaskoczy czymś kompletnie nieszablonowym, jak kiedyś), z drugiej – mimo pewnych minusów „Hand. Cannot. Erase.” jako całość zdecydowanie się broni. Nieliczne wady na szczęście nie odbijają się w znaczącym stopniu na całości. Że czasem te nagłe zmiany nastroju, ciężkie gitary kontrastujące spokojne fragmenty, są wprowadzane trochę na siłę? Że zdarza się tu chwilami kombinowanie dla kombinowania per se? Że początek „Home Invasion” z tym łomoczącym rytmem wypada trochę topornie? Że niektóre partie gitar Govan mógł zagrać z nieco większą finezją? Że można było w większym stopniu wykorzystać talent Ninet Tayeb (wszak jej głos świetnie uzupełnia się z partiami Wilsona, jako solistka też wypada bardzo dobrze)? A przede wszystkim – że trochę brakuje tu większej ilości wpadających w ucho, chwytliwych melodii, jakie kiedyś Wilson tworzył z łatwością (vide „In Absentia”, przecież ta płyta była wręcz wypełniona ciekawymi, zapamiętywalnymi melodiami…)? No cóż. Nie każda płyta musi być arcydziełem bez skaz – i „Hand…” do takowego nieco brakuje. Nie każda musi być wydarzeniem – i w przypadku tego albumu też raczej trudno o takim mówić. Wystarczy, żeby ceniony muzyk nagrał dobrą płytę – a „Hand. Cannot. Erase.” to jest bardzo dobry, równy, udany album. Jeden z takich, do których będzie się wracać chętnie, choć historii (prog-) rocka nie zmienią nawet na jotę.