No to progresywną premierę roku mamy chyba już za sobą. Bo jeżeli nie to, to co? Ma ktoś jaki pomysł? Może najwyżej King Crimson, albo Camel. Ale oni chyba jakoś nie palą się do wydawania nowych, studyjnych płyt. Może wreszcie zadki ruszyliby Jethros, albo ELP? Ale gdyby nawet to też nie byłoby to tak głośne wydarzenie. Wielu współczesnych fanów prog-rocka ma zbyt duże luki w podstawowym wykształceniu muzycznym, żeby wiedzieć co to za wykonawcy. Dobra, mniejsza z tym. Wilson wydał swój kolejny solowy album, o czym w mediach było głośno już od dobrych kilku tygodni, a spore fragmenty Trójka już grała też dosyć długo.
No i co my tu mamy. Po ostatnim, stanowczo za długim „Grace for Drowing”, nowa płyta jest, chwalić Pana, dużo bardziej zwięzła, trwa nieco ponad pięćdziesiąt minut, czyli nieco więcej niż standardowy winyl z zamierzchłej epoki. Powoływanie się na dawne czasy jest o tyle na miejscu, że Wilson znowu wybrał się na artystyczną wycieczkę w przyszłość. Na szczęście od czasu, kiedy miksował na nowo klasyczne albumy King Crimson już minęło trochę czasu i karmazynowa muzyka trochę z niego wyparowała. No i dobrze, nie po to jest się Wilsonem, żeby nagrywać jakieś „Red II”, noblesse oblige. Obecnie też nie wychodzi za bardzo poza 1975 rok, ale przynajmniej nie jest to tak ukierunkowane na jednego wykonawcę. Tylko na kilku. Jazzujący klawisz w połowie „Luminola” przywodzi na myśl Joe Zawinula i Weather Report. Ale to Holzman, jazzowy klawiszowiec grający min. ze Steps Ahaed, Marcusem Millerem i samym Mistrzem Davisem – czyli wiadomo, czego można było się po nim spodziewać. Ale to była słuszna koncepcja – posłuchajcie sobie jego partii szczególnie właśnie w „Luminolu”, bardzo tu pomaga, właściwie go ratuje, bo sam utwór nie jest specjalnie udany. W „The Holy Drinker” słyszymy i Van Der Graaf Generator, i stare Pink Floyd, do tego trochę klasycznego fusion. Bajdełej – czy to nie jest o tym biskupie, co na fleku zawinął samochód na słupie? Nie wsłuchiwałem się w tekst, ale tytuł pasuje. „The Watchmaker” przypomina mi trochę klimatem co spokojniejsze fragmenty „Wind & Wuthering”. Za to gitara w finale utworu tytułowego jest jak najbardziej współczesna, a „Drive Home” przywołuje co udatniejsze fragmenty z pierwszych dwóch płyt Blackfield. Może to nawet najładniejszy fragment całego albumu? W każdym razie finałowa solówka jest dokładnie taka, jaka za najlepszych prog-rockowych czasów by była w takim utworze. Masę rzeczy na tej płycie brzmi bardzo znajomo, ale jeszcze nie do końca doszedłem, na której półce szukać pierwowzorów. Nie wydaje mi się to jednak wadą, przynajmniej nie w takim rozumieniu, jak mogłoby się wydawać – a w jakim, to trochę niżej. Co mi tu nie tak do końca pasuje – przy tej ilości grania, trochę za mało muzyki. Wszystko fajnie, ale brakuje tu trochę czegoś bardziej konkretnego, jakiegoś bardziej wyrazistego tematu, na którym można byłoby dany utwór oprzeć. Muzycznie to można mieć pewne zastrzeżenia, jednak nawet po pierwszym odsłuchu całość pozostawia po sobie naprawdę dobre wrażenie – łatwo wchodzi, przyjemnie się tego słucha. A to ważne. I ciekawostka – za fizycznego robi tu niejaki Alan Parsons. Dawno już chyba tak nie było, że był głównie inżynierem dźwięku, a nie rządził całością.
Naprawdę bardzo udana płyta, a dla mnie spore zaskoczenie in plus, bo po przednich występach Wilsona solo, czy z Porcupine Tree, czy z Blackfield nie spodziewałem się zbyt wiele. Natomiast mimo wszystko uczucia na jej temat mam nieco ambiwalentne. Bo z jednej strony mi się podoba, a z drugiej jest to rzecz raczej zachowawcza. Właśnie dlatego nie do końca mi to wszystko pasuje. Wilson te prawie dwadzieścia lat temu objawił się na progowej scenie jako mesjasz, który miał nas wywieść z ziemi egipskiej domu niewoli i poprowadzić poprzez Morze Czerwone do Ziemi Obiecanej. A w sumie nie przeprowadził nas nawet przez strumyk. No może, ale niezbyt głęboki – tak woda do kolan. Takie jednak były oczekiwania. Wilson i jego Porcupine Tree traktowani byli jako wielka nadzieja na odrodzenie prog-rocka, na jego powrót na rockowe salony, na wielkie sceny. Tak się jednak nie stało. Chociaż myślę, że karmiliśmy się wtedy bardziej złudzeniami, niż były na to realne szanse. To już nie był koniec lat sześćdziesiątych. To były inne czasy, inna publiczność, inni prezesi i inne firmy, po prostu inny rynek. Jednak nie mogę pogodzić się do końca z tym, że ten przyszły-niedoszły zbawca prog-rocka przestał iść swoim szlakiem, tylko zabrał się za wykopaliska. Moim zdaniem, komu jak komu – jemu trochę nie uchodzi.
Ale osiem gwiazdek dam.
Aha, tylko pliz, bez egzaltacji. Proszę nie używać w stosunku do tego albumu określeń typu „arcydzieło”, „genialne”, czy tym podobnych, bo świadczyć to będzie głównie o braku znajomości tematu (czyli prog-rocka). Od arcydzieł byli Floydzi, Crimsoni, Genesis, Yes, czy VDGG. Wilson nigdy nie osiągnie tego poziomu.
PS. Spodziewałem się, ze ostatni akapit może wywołać zamęt, ale mimo wszystko nie wiem dlaczego. Tak na spokojnie – „The Raven That Refused to Sing" jest z pewnością płytą bardzo dobrą i tak ją oceniłem. Ale czy arcydziełem? Czy można postawić ją na tej samej półce, co różne progresywne "blockbustery' typu Ciemna Strona, Pawn Hearts, debiut Crimsonów, „Lizard”, „Red”, „Close to The Edge”? Czy na pewno jest to dzieło podobnego kalibru? Podobnego znaczenia? Właśnie, warto to najpierw przemyśleć, zanim odpowie się twierdząco.
A co do tego, że Wilson nigdy nie osiągnie poziomu jaki osiągali najwięksi prog-rockmani w swoich najlepszych czasach? Przecież to widać gołym okiem – Porcupine Tree i Wilson solo najwyżej zbliżyli się w swoich najlepszych momentach, do tego, co tamci prezentowali na co dzień. Oczywiście i mistrzom zdarzały się gnioty i płyty średnie, przy których sporo płyt PT lśni, ale tak w hurcie twórczość Porkupajów przy, powiedzmy całej potędze King Crimson, Pink Floyd, Genesis i jeszcze paru innych, to jednak nie to. I wątpię, żeby zdarzyło się im (czy Wilsonowi solo) coś, co może spowodować jakiś muzyczny przełom. Bo Wilson kilka miesięcy temu skończył 44 lata, a nie ma rewolucjonistów po czterdziestce. I jak historia pokazuje, największe przewroty w muzyce rockowej prokurowali dwudziesto, dwudziestokilkulatkowie.