Plażowa Kolekcja Artrocka – Lato 2012.
Odcinek czwarty.
UK w zestawie plażowym? A dlaczego nie? Atrakcyjny, dynamiczny koncert, efektowny, energicznie zagrany, z prawdziwie rockowym wykopem. Do tego niespecjalnie trudny w odbiorze. Dla kazdego fana ambitniejszego rocka - czysty relaks. I jeżeli ktoś sobie pomyśli, że pewnie nieprzypadkowo recenzja tej płyty ukazuje się trzy dni po krakowskim koncercie UK, to ma absolutną rację. Zupełnie nieprzypadkowo. Miało być co innego, ale zaraz w czwartek „Night After Night” wylądowało w moim przenośnym odtwarzaczu i przeskoczyło kolejkę (pierwotnie dzisiaj miał być pierwszy solowy Wetton).
Z tym krążkiem jest związana cała historia. Był to pierwszy zachodni winyl jaki sobie kupiłem i to w dość specyficznych okolicznościach. Po dość długim pobycie opuściłem szpital w Rzeszowie, a że był początek grudnia, to postanowiłem sobie od razu kupić prezent na św. Mikołaja. Udałem się do miejscowego sklepu płytowego Fono-Kram po debiut Marillion. Niestety akurat w tym momencie nie było go na stanie, więc zacząłem rozglądać się po półkach za czymś innym. Jakoś nie potrafiłem się na nic zdecydować, już mój papo zaczynał się niecierpliwić, aż dostrzegłem w pewnym momencie niebieska okładkę z napisem „UK”. Nie była to dla mnie obca nazwa, bo „Danger Money” już znałem i bardzo mi się podobało. „Night After Night” co prawda nie słyszałem, ale to był żaden problem – było „Nothing to Lose”, „Rendezvous 6:02”, „Ceasar’s Palace Blues” – czego chcieć więcej? Poza tym ze dwa utwory posłuchałem na miejscu. Zapłaciłem „jedyne” 3200 złotych i płyta zmieniła właściciela. W tym czasie, w połowie lat osiemdziesiątych zakup takiej płyty był poważnym wydarzeniem, omalże świętem – dostęp do takiego towaru nie był łatwy. Najczęściej były to rzeczy z „drugiej ręki”, a przeciętny komis płytowy dysponował 50-70 tytułami, zwykle w pojedynczych egzemplarzach, poza tym był to też wyjątkowo kosztowny sport. Niecałe dwa lata później, kiedy poszedłem do pracy, pierwszej pensji dostałem 8150 złotych ( nawet jak na tamte czasy bardzo mało), to relatywnie w porównaniu do dzisiejszych zarobków cena takiej jednej płyty musiałaby teraz oscylować w granicach 400 – 500 złotych. A to była jedna z najtańszych wtedy tam w Fono-Kramie, bo na przykład świeżo wydany debiut Stinga kosztował 5000 złotych.
„Night After Night” to była chyba też pierwsza zachodnia płyta, która usłyszałem „na żywo”, to jest z własnego gramofonu, bez pośrednictwa radia. I dynamiczne wejście syntezatorów w czwartej minucie „Rendezvous 6:02” – jak to zabrzmiało, na niezłym sprzęcie, z dobrze nagranego i wyprodukowanego (nie trzeszczącego) winyla – tego wrażenia nie zapomnę nigdy, jest to jedno z moich najważniejszych doświadczeń muzycznych.
Swego czasu była to jedna z moich dziesięciu ulubionych koncertówek ever, ale było to już jakiś czas temu. Później poznałem trochę więcej tego typu wydawnictw i to już nie jest pierwsza dziesiątka, chociaż dwudziestka pewnie tak. Poza tym ktoś mnie „poszczuł” „Concert Classics vol.4”, znanym też jako „Live In Boston” a jest to rzecz znacznie lepsza od „Night After Night”.
Ale wracając do tematu – biorąc pod uwagę oba krążki studyjne, „Night After Night” jest z pewnością poniżej możliwości grupy, bo jest „zaledwie” trochę lepiej niż bardzo dobre, a powinno być co najmniej znakomite. Zestawienie utworów też raczej optymalne nie jest, ale w tym przypadku każdy fan inaczej by wypełnił te trzy kwadranse, więc w tej sytuacji musimy wziąć pod uwagę czasowe ograniczenia nośnika. Co też ważne - trzyosobowe UK miało swoje założenia taktyczne i ma to również swoje odzwierciedlenie na tej płycie. Już „Danger Money” przyniosło muzykę bardziej przebojową i bliższą, powiedzmy, AORowi niż debiut i ten koncert też jest taki – można powiedzieć, że nawet bardziej rockowy niż prog-rockowy. A nowe utwory – tytułowy i „As Long As You Want Me Here” – to proste, rockowe piosenki. Inna broszka, że i tak zagrane jest to znakomicie. Zawsze najbardziej podobały mi się „Nothing to Lose”, „Night After Night” i „Rendezvous 6:02”, chociaż cala druga strona, a zwłaszcza set z pierwszego krążka to też nie w kij dmuchał – to jest to bardziej prog-rockowe UK.
Może i „Night After Night” to jest tak z półtorej stopnia niżej od absolutu, ale to i tak jeden z tych klasycznych albumów koncertowych z lat siedemdziesiątych, w zasadzie absolutna ekstraklasa i zakup tego winyla był dobrą inwestycją.
A o „Concert Classics vol.4” też muszę kiedyś napisać.