Plebiscyt na progresywną płytę wszechczasów już trwa. To mogę w bezczelny sposób zabrać się lobbowaniem za moimi ulubionymi płytami. Może nie wszystkimi, bo niektóre wsparcia zupełnie nie wymagają. Kilka to jednak trzeba przypomnieć obowiązkowo.
Zacznę od UK.
W wyniku domowych ustaleń (metodami perswazji i przekupstwa), mam forować „UK” , chociaż osobiście wolę „Danger Money” . Ciekawe czy Agnieszka zagłosuje za to na debiut PFM, a nie na „Per Un Amico”, jak zamierza. Ciekawe... Ale to tak na marginesie.
UK była to jedna z nielicznych supergrup w historii muzyki rockowej, która spełniła pokładane w niej nadzieje, przynajmniej pod względem artystycznym. Debiutowali w 1978 roku, w czasie wyjątkowo paskudnym dla takiej muzyki. Mało kto miał szansę zaistnieć, jeżeli nie krzyczał co drugie słowo „fuck” i nie grał góra trzyminutowych kawałków . Co z tego, że grupę tworzyli John Wetton, śpiewający basista, który wcześniej grał w King Crimson, świetny gitarzysta Alan Holdsworth (Gong, Soft Machine, Jean-Luc Ponty), obwołany kilka lat wcześniej cudownym dzieckiem brytyjskiego rocka Eddie Jobson, klawiszowiec i skrzypek, który w Roxy Music zastąpił samego Bryana Eno, a za bębnami zasiadł Bill Brufford (Yes i King Crimson). No i co z tego, ze zebrał się tak odpałowy skład, jeżeli i tak byli skazani na zagładę. Ich bardziej utytułowani koledzy w tym okresie mocno robili bokami, albo przeorientowali swoją twórczość na szerszą publiczność. W tym czasie startować z wymagającym, progresywnym materiałem było porywaniem się z motyką na słońce. Klasyczna „mission impossible”. Ale jak miało być inaczej – sekcja z ostatniej (wtedy) edycji King Crimson, trzeci zaczynał w Curved Air, a czwarty to w gruncie rzeczy jazzowy gitarzysta, po „stażu” w min. psychodeliczno-odlotowym Gongu. Chociaż akurat jazzowe inklinacje Holdswortha nie są po to , żeby muzykę UK skomplikować. Raczej po to , żeby ją urozmaicić i wzbogacić o niezbyt typowe dla rocka dźwięki. Jak to wychodzi – wystarczy posłuchać „Nevermore, „Mental Meditation”, albo „Thirty Years”. Komentarz zbędny.
Kariera zespołu przebiegła bez niespodzianek i w sposób spodziewany – dwie płyty, trzecia koncertowa. Odzew ze strony publiczności marnieńki(*), tylko w Japonii było lepiej. I papa. Po drodze była zmiana składu. Z powodu nieporozumień natury artystycznej odeszli Brufford i Holdsworth. Ponoć te „nieporozumienia artystyczne” polegały na tym, że Jobson rozbił swoje szklane skrzypce na głowie Billa Brufforda. Mniejsza z tym. Z biegiem czasu coraz bardziej coraz bardziej zaczęto doceniać dokonania UK. Wielu uważa ich za ostatnią wielką grupę prog-rockowa, a na pewno ostatnią wielką z tych klasycznych. Szczególną estymą darzony jest album pierwszy z 1978 roku. Co prawda trudno o nim powiedzieć, że przeciera jakieś nowe szlaki w muzyce prog-rockowej. Był za to na wskroś oryginalny i praktycznie pozbawiony obcych wpływów. Chyba, że o obcych wpływach można mówić w aspekcie bagażu doświadczeń muzyków z poprzednich zespołów. Ale jakie wpływy? Czego? O Holdsworthcie i jego wcześniejszych dokonaniach już wspominałem, Wetton z Bruffordem teoretycznie powinni próbować przemycić coś „karmazynowego”. Czy to robią? Raczej nie Z różnych powodów. Albo Jobson. Parę lat w tym Roxy Music terminował, a wcześniej było jeszcze Curved Air. Też raczej nic. A tutaj doszło do tego , co się bardzo rzadko zdarza w grupach tworzonych przez mocne osobowości – pełna współpraca, wykorzystanie możliwości twórczych poszczególnych muzyków dla dobra zespołu. Tym razem udało się to rewelacyjnie.
Dość długo przekonywałem się debiutu UK i dalej bardziej lubię „Danger Money”. Choćby dlatego, że jest tam „Carrying No Cross”, czy „Rendez-vous 6:02”. Jednak należy docenić klasę przeciwnika i uważam , że „UK” to rewelacyjna płyta, pod pewnymi względami lepsza od następnej.
(*) - to tak nie do konca prawda, może w rodzinnej Wielkiej Brytanii, bo za Oceanem szło im zupełnie dobrze.