Dokształt koncertowy.
Semestr czwarty – wykład trzynasty.
Byłem spóźniony, tyle, że planowo spóźniony. Nie miałem szans punktualnie dotrzeć na imprezę, ale wszystkich zainteresowanych powiadomiłem o tym wcześniej, a swoją, przypisaną ilość alkoholu dostarczyłem już wcześniej. Wreszcie znalazłem się pod drzwiami wynajętego lokalu, poprawiłem uciskającą mnie służbową muchę 007 James Bond, obciągnąłem lekko przyciasnawą marynarkę (jak ja nie lubię gajerków!). Portier wskazał mi sale na piętrze, szybko popędziłem schodami, a tu… pusto. Naczelny sam siedzi ze smętną miną za stołem, a poza nim, oprócz dwóch kelnerów ziewających pod ścianą, ani żywej duszy.
- Co, już się skończyło? – zdziwiłem się.
- Chuj, a nie skończyło się. Nawet się nie zaczęło – odrzekł Naczelny, wyglądający na przybitego i wkurwionego jednocześnie.
Rozglądnąłem się baczniej po sali. Faktycznie – alkohol nietknięty, zakąski nieruszone.
- Nikogo nie ma?
- Ano nikogo. Nie ma i nie było. Jesteś, Kapała, pierwszy i pewnie kurwa ostatni. Nasza kochana redakcja jawnie olała imprezę z okazji pełnoletniości naszej firmy.
- A to… Mówiłem, żeby zorganizować imprezę w lokalu ze strip-teasem? Przyszliby wszyscy. Nawet najwięksi pantoflarze. Ba – szczególnie ci.
- Aż tyle kasy to do wydania nie było – skrzywił się Naczelny.
- Znalazłoby się. Kilka „sponsorowanych” recenzji i spoko.
- Ale my tego nie robimy – zaoponował Naczelny – Od tego są inni, co za promosy i bilety napiszą wszystko co wydawca, czy zespół chcą.
- Właśnie, my tego nie robimy. Bo się szanujemy jesteśmy uczciwi, poważni i nieprzekupni. Byle komu i za byle co dupy nie damy. Dlatego do nas trzeba startować z konkretną kasą. Która jak raz przydałaby się na wynajęcie lokalu ze strip-teasem.
- Daj spokój, Kapała. Było, przeszło. Poza tym, kurwa, nie gadaj, tylko polej. Sam pić nie chciałem, bo od tego można alkoholizmu dostać, a we dwóch to zawsze jakaś impreza.
Polałem i zakąsiliśmy, znowu polałem i zakąsiliśmy i tak ten cykl obracał się przez jakiś czas. Aż nagle ni z gruszki, ni z pietruszki Naczelny zaintonował:
„It’s 5 o’clock, driving down Park Lane”
Nieco zaskoczony, ale podjąłem temat:
“As London leaves for a weekend again”
A potem już razem:
“through the dark city streets
in the clinging rain
I take my car
towards the Thames
and Waterloo...”
Do refrenu przyłączyli się obaj kelnerzy:
„Rendezvous 6:02
Rendezvous 6:02”
Skończyliśmy, Naczelny lekko wzruszony i nieco bardziej pijany dyskretnie otarł łzę z oka i lekko bełkotliwie zapytał: – Dlaczego, Kapała, nie ma już takich zespołów?
- Bo ludzie są głupsi, głuchsi, a nas szefie niedługo zamkną do rezerwatu i będą za pieniądze pokazywać, jako ginący gatunek tych co umieją pisać, czytać, liczyć i mają muzykę na płytach, a nie zdarli z internetu empecze. Ale nie martw się szefie – z pijackim rozmachem poklepałem go przyjaźnie po plecach – będziemy tam siedzieć w naprawdę doborowym towarzystwie. Paru ciekawych łebsów ostro zakręconych muzycznie znam, fajnie będzie. A wracając do pytania, to była kapela, złożona z gości, którzy swoją karierę muzyczna zaczynali w pod koniec lat sześćdziesiątych, czy na początku siedemdziesiątych, grali z w ważnych zespołach, sporo umieli, sporo się nauczyli i nie musieli nikogo naśladować, bo grali z pionierami, albo ikonami, a tamci nigdy nikogo nie kopiowali – sami wszystko wymyślali. Przynajmniej jeżeli chodzi o granie rocka, bo że zżynali ile mogli na przykład z muzyki klasycznej to zupełnie inna sprawa.
- No. I szkoda, że się to po dwóch płytach skończyło – westchnął szef i zawył – Nothing to lose…
A ja na to: Now I can really break it. I tak dalej.
Nie wiem co jeszcze i ile śpiewaliśmy, bo co jakiś czas musieliśmy co nieco gardło przepłukać i już nie bardzo pamiętam co wykonywaliśmy na bis.
Poranek nie był lekki. Po przebudzeniu czułem się jak pocisk rakietowy. Bo zamiast głowy miałem głowicę. Z upływem czasu ilość kiloton w mojej głowie stopniowo malała, a ja stwierdziłem w pewnym momencie – A czego by nie? Teoretycznie całą oficjalną dyskografię UK mamy już opisaną(*), nawet o ich monografii, zresztą bardzo dobrej, też pisaliśmy. Teoretycznie. Bo jest też materiał, który, że tak powiem wyrwał się spod jurysdykcji Jobsona i krąży sobie po świecie. I nie chodzi tu o żadne bootlegi, bo to zupełnie inna sprawa – bootlegów nie recenzujemy. Natomiast to, o czym dzisiaj piszę to wydawnictwo jak najbardziej legalne, tyle, że nieoficjalne. W krótkiej notce zamieszczonej w monografii „UK. Presto Vivace” nazwał to wydawnictwo „zachowującym pozory legalności” – nie do końca tak – ten materiał nie ma sądowego szlabanu. Jobson chętnie utopiłby ten krążek i jego wydawców w kiblu, ale na szczęście nie może. Dlatego na szczęście, że jest to naprawdę znakomity żywiec. Kilkanaście lat temu bardzo pozytywnie wypowiadałem się na naszym forum o „Night After Night”. A ktoś mi odpisał – za co mu z całego serca dziękuję – „Night After Night” faktycznie jest dobre, ale to i tak nic przy „Concert Classics vol.4”. Miał rację. Kupiłem to sobie, posłuchałem i wydarło mnie z butów. Czteroosobowy UK grający numery z „Danger Money”. I to jak. A przede wszystkim „Carrying No Cross”. Wszystkie inne wykonania i wersja studyjna mogą się schować. Tu chodzą mrówy po plecach od początku do końca. Oczywiście „Concert Classics” to nie tylko „Carrying No Cross”, to znakomity żywiec od początku do końca. Działo się. Na rozpęd „Alaska” połączona z „Time to Kill”, potem żywiołowa wersja „The Only Things Shee Needs”, potem wspomniane opus magnum, czyli „Carrying no Cross”, potem następne opus magnum – „Thirty Years” – dobijanie słuchacza młotkiem, bo jeśli nie padł na kolana przy „Carrying…” to teraz już na pewno zaległ krzyżem na podłodze. Druga część to jest popis przede wszystkim Holdswortha – słychać, że to gitarzysta wybitny, poszukujący i nie umiejący siedzieć na miejscu, co czasami bywało niewygodne dla reszty muzyków, bo nigdy nie było wiadomo, jak dany utwór w tym dniu zagra i czy tym razem wyjdzie mu świetnie, czy w ogóle mu nie wyjdzie. Co było zresztą jednym z powodów, że Holdsworth rozstał się z UK. Na razie jeszcze grają razem i wychodzi im to znakomicie. Po takich dwóch killerach jak „Carring…” i „Thirty Years” trudno by było znaleźć coś o podobnej sile rażenia – może najwyżej jakaś super wersja „Mental Meditation”, dlatego potem jest już nieco lżej – „In The Dead of Night”, i jedne z większych koncertach hitów grupy – czyli „Caesar’s Palace Blues”. Ten drugi to samograj – idealny na zakończenie koncertu z konkretnym przytupem. A do tego tutaj ze znaczącym udziałem Holdswortha. Co ciekawego jeszcze można zauważyć – wszystkie utwory z debiutu są w wersjach nieco wydłużonych w stosunku do studyjnych oryginałów, a wszystkie utwory z dwójki są nieco krótsze niż wersje studyjne. Zespół miał jeszcze kilka miesięcy zanim wszedł do studia je nagrać – był czas, żeby je jeszcze doszlifować.
„Concert Classics” bije na głowę „Night After Night”, który też jest bardzo dobry i nic mu zarzucić nie można. Tyle, że CC jest jeszcze lepszy. Znowu co poniektórzy mogą przyczepić się do jakości technicznej nagrań, chociaż ta jest zupełnie dobra, albo, że na początku niektóre chórki zaśpiewane a’la Stonesi (czyli nie wszyscy trafili dokładnie w tonację), ale to pierwsze dwie – trzy minuty. Potem zespół się rozbujał i mamy do czynienia z wielka sztuką.
Sporo egzaltacji, ale nie może być inaczej, bo piszę o jednej z moich ulubionych płyt koncertowych.
(*) – teoretycznie – zostało jeszcze „Reunion – Live in Tokyo”
Pytania: