- Hawkwind – “Silver Machine” – odczytał Naczelny.
- To singiel – odparłem – singli raczej recenzować nie będziemy.
- A na której to dużej płycie wyszło?
- Na jakichś składakach, jako bonus na którejś z lat osiemdziesiątych. W tym czasie kiedy zawędrowało na trzecie miejsce listy – na żadnej regularnej
- Jest i na „Live Seventy Nine”.
- Raptem minuta. Pewnie na innych płytach koncertowych też jest, ale Brock tego nawydawał tyle, że ludzki umysł za tym nie nadąży.
- To napisz cos o płytach z tego okresu, co „Silver Machine”.
- Jakoś mi się nie chce. Chociaż jest to ten najbardziej klasyczny okres działalności Hawkwind. Te pięć płyt studyjnych i jedna koncertowa z lat 1970-75 to jest kawał znakomitej muzyki (chociaż nie mogę się specjalnie przekonać do „Warrior on The Edge of Time”, a też znam lepsze koncerty Hawkwind od „Space Ritual”). Ale nie bardzo wiem, jak się do tego zabrać. Może kiedyś? Może ktoś inny?
Hawkwind jest pewnym muzycznym fenomenem – bo choćby – jest to chyba jedyny zespół, który od czterdziestu lat gra to samo i tak samo. Do tego fucha perkusisty tego bandu jest chyba najmniej rozwojowa i najbardziej monotonna w całym show-biznesie. No i co z tego, jeśli i tak jest to rockowy klasyk, żyje, ma się dobrze, wydaje nowe i to dobre płyty. Cieszy się też stałą, sporą popularnością, trzeciego już chyba pokolenia fanów. Fenomen – jak nic. Czytając trochę o historii Hawkwind, zastanawia mnie jakim cudem taka kapela stworzyła tyle znakomitej muzyki? Najwyraźniej udało im się znaleźć złoty środek między ćpaniem a tworzeniem – chociaż wydaje się to nierealne. I co ciekawe, dobre pomysły nie skończyły im się po kilku płytach, jak to zwykle nawet z największymi bywało, tylko poziom trzymany jest do tej pory - „Take Me to Your Leader”, „It Is the Business of the Future to Be Dangerous”, „Electric Teepee” – stosunkowo nowe i bardzo dobre albumy. Lekko modyfikując swój styl zawsze są na fali, zawsze grają muzykę oryginalną i świeżą. Oczywiście, kilka słabszych płyt by się znalazło, szczególnie z lat osiemdziesiątych. Ani „Sonic Attack”, ani „Church of Hawkwind” szczególnymi dziełami nie są. „Kronikom czarnego Miecza” też dosyć sporo brakuje do tych najlepszych dokonań. Ale nawet i te słabsze poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Można powiedzieć, że w najgorszym wypadku są to płyty przyzwoite.
Po nagraniu „Wojownika” trochę skład się pozmieniał. Przede wszystkim odszedł Lemmy. A właściwie został wyrzucony. Za dragi. Z takiego zespołu wylecieć za prochy, to jak wylecieć z burdelu za nieobyczajne prowadzenie się. Ale tak naprawdę Lemmy wyleciał za niewinność i z powodu nieporozumienia. W Kanadzie celnicy zhaltowali go na lotnisku za posiadanie heroiny. Jednak nie była to hera, ale „tylko” amfa, która wtedy jeszcze nie była na „indeksie”. Zanim sprawa się wyjaśniła i Lemmy został oczyszczony z zarzutów, to Brock go wykopsał. Odeszła też Stacia, tancerka, która z nimi występowała od 1971 roku, co pozbawiło koncerty wiele z walorów wizualnych, gdyż Stacia była to kobieta o imponującej figurze, hojnie wyposażoną przez naturę. Poza tym często występowała „ubrana” tylko w malowidła wykonane na skórze farbą luminescencyjną. Odejście Stacii i Lemmiego – to był koniec pewnej epoki. Nie przepadam za „Warrior…”, a jeszcze mniej podoba mi się „Astounding Sound, Amazing Music”. Dopiero "Quark, Strangeness and Charm" to jest Hawkwind w naprawdę dobrej formie. Ta forma jeszcze kilka lat potrwała, bo od „Quark…” nastąpiła seria kilku bardzo dobrych płyt zwieńczona bardzo dobrym „żywcem” „Live Seventy Nine”.
W czasie trasy Winter 1979 Tour, zarejestrowano cały koncert z St.Albans, który odbył się 8 października 1979 roku w miejscowym City Hall. Materiału było ponad dwie godziny, ale płyta miała być pojedyncza. Wymagało to bardzo starannej selekcji materiału – czterdzieści kilka minut, raptem trochę więcej niż jedna trzecia całego występu. Trzeba przyznać, że faktycznie utwory, które ostatecznie znalazły się na krążku dobrano bardzo z głową. Na pierwszy ogień poszło "Shot Down in the Night", które również i koncerty na tej trasie rozpoczynało, a które oryginalnie było tylko drugą stroną singla „Urban Guerilla”. Trochę szkoda takiego porządnego rockera jako zapychacz na stronę B, ale dobrze, że trafiło na ten krążek w dwa razy dłuższej i oczywiście lepszej wersji niż ta studyjna. „Motorway City” to był utwór premierowy, pochodzący z wydanej rok później doskonałej płyty „Levitation”. Ciekawostką jest utwór „Lighthouse”, który też nie pochodzi z żadnej płyty Hawkwind, bo jest to kompozycja z solowego dzieła ówczesnego klawiszowca zespołu, Tima Blake’a, zatytułowanego „New Jeruzalem”. Ale gdyby o tym nie wiedzieć, to by się człowiek nie zorientował, bo to kompozycja jak najbardziej w klimatach Hawkwind. Szkoda, że po macoszemu potraktowano sztandarowy „Silver Machine” redukując go do kilkudziesięciosekundowego fragmentu. Zdaje się, że to celowe działanie Brocka, któremu już ten kawałek bokiem wychodził, gdyż była to wtedy „jazda obowiązkowa” na każdym koncercie. Całość uzupełniały "Spirit of the Age" z doskonałego “Quark Strangeness And Charm”, “Brainstorm” z “Doremi Fasol Latido” (krótszy niż studyjny oryginał), oraz “Masters of The Universe” z “In The Search of Space”. Koncert ma dobre tempo, gdyż oprócz „Lighthouse” wybrano bardziej motoryczne numery. Najbardziej podoba mi się wersja „Spirit of The Age”, zagrana z większym wykopem niż na „Quark…”. Za to „Lighthouse” Blake’a bardzo dobrze sprawdza się w roli pewnego rodzaju przerywnika, zmiany nastroju. Szkoda, że jednak „Silver Machine” zredukowano do niecałych dziewięćdziesięciu sekund, bo to wykonanie zapowiadało się bardzo, bardzo ciekawie. Trudno.
Moim zdaniem jest to jeden z lepszych albumów koncertowych Hawkiwind – zwięzły, konkretny, bez dłużyzn, zagrany z werwą, dynamicznie. Bardzo „user friendly”, gdyż słucha się go znakomicie – czas przy nim biegnie bardzo szybko. Zresztą Hawkwind to zawsze była bardzo sprawna maszyna koncertowa i jest po dziś dzień.
Ale z ich płytami „na żywo” trzeba uważać. Materiały są bardzo różne jakościowo. Wydaje to tyle firm, Brock też puszcza w obieg każdą taśmę, jaką znajdzie w archiwach, a której myszy do końca nie zjadły. Dlatego można nadziać się rzeczy bardzo podle nagrane, o jakości marnego bootlega – sam miałem dwa takie na półce, ale już się ich pozbyłem. Na początek lepiej trzymać się katalogowych, a z „wynalazkami” poczekać.