Fajnie się czeka na nową płytę Jurajki. Może nie tak fajnie jak naszym przodkom czterdzieści kilka lat temu, ale i tak jest przyjemnie. Bo Uriah Heep ostatnio wydają swoje, nowe płyty w miarę regularnie i często, do tego są to dobre płyty.
Gdyby ich chcieć rozliczać, to już „Different World” miało sporo momentów, „Sea of Light” było niezłe, a „Sonic Origami” zupełnie dobre, dwie następne jeszcze lepsze. To czego tu się obawiać? Wyraźnie widać, że wchodzą do studia, kiedy ewidentnie mają coś do powiedzenia, a nie kiedy terminy gonią. Zresztą to też widać po częstotliwości nagrywania płyt – „Outsider” to raptem szósta na przestrzeni ostatnich dwudziestu trzech lat.
Nowy album Jurajów mnie zaskoczył, a nie powinien, bo nowe albumy starych wykonawców nie są po to, żeby zaskakiwać. Lepiej, żeby się trzymali swojej linii programowej i nie kombinowali, bo to potem najczęściej nie ma zbierać. Juraje też zaskoczyli – łoją jak nigdy wcześniej – aż miło, tak żywiołowo, z takim entuzjazmem, jakby o swoich peselach kompletnie zapomnieli. Tak ostro chyba nigdy wcześniej nie grali i nie wiem, czy to się wszystkim spodoba. Mnie to akurat przypadło do gustu. Odpalili, polecieli, aż się za nimi zakurzyło. Za granie z takim animuszem to ja od razu dodaję im dodatkowo pół gwiazdki do oceny.
Pod wieloma względami „Outsieder” jest lepszą płytą niż „Into The Wild”, właśnie dlatego, że jest bardziej dynamiczna, dużo bardziej zadziorna. Jeżeli chodzi o samą materię muzyczną jest równo, solidnie, ale nie znajdziemy tu niczego na poziomie „Nail on The Head”. Za to właśnie – równo, a pod tym względem to właśnie z poprzednią nie było idealnie. No i ten kop w uszy, a ja lubię coś takiego. Dużą zaletą tej płyty jest to, że nie ma tu właściwie ballad, jest jeden nieco spokojniejszy numer – „Is Anybody gonna Help Me?”, który tylko w tym towarzystwie można nazwać spokojniejszym, a tak poza tym rocker za rockerem. Począwszy od „Speed of Sound”, a skończywszy na „Say Goodbye”. Dwa niewielkie zastrzeżenia – zupełnie nie pasujący do reszty wstęp do „One Minute” i „czerstwy” refren w skądinąd bardzo dobrym „Jessie”. Poza tym więcej grzechów nie pamiętam. Osiem gwiazdek z minusem.