Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.
To mój ulubiony krążek z serii oficjalnych bootlegów, a do niedawna mój ulubiony koncert Camel. Kupiłem to już dosyć dawno, pewnie z dziesięć lat temu, na allegro, za naprawdę spore pieniądze – 5 dych, plus koszty wysyłki. Teraz można to kupić za 7 funciaków ze strony zespołu… Ale wtedy był to spory rarytas.
Płytę „The Single Factor”, która wtedy zespół promował (przy okazji była to tournee z okazji dziesięciolecia grupy), trudno zaliczyć do najbardziej udanych, ale jak twierdzi sam Latimer, trasa za to była bardzo udana. Ciepło wspomina te koncerty, mówi, że zebrało kilka osób o podobnych charakterach i poczuciu humoru, a praca z nimi była przyjemnością. Przyjemnością jest też słuchanie efektów pracy tego składu. Sam repertuar może nie być specjalnie atrakcyjny dla zwolenników klasycznego wielbłąda, bo są to głównie utwory z „I Can’t See My House from Here” i „The Single Factor” (mimo wszystko wybrano co ciekawsze utwory z obu tych albumów), znalazło się też kilka fragmentów z „Nude”, oraz pojedyncze utwory z „Rain Dances” i debiutu. Jednak zagrano to wszystko bez zarzutu,. Nawet bardziej niż bez zarzutu, bo na płycie znalazło się „Neon Magic”, jeden ze słabszych utworów z „I Can See…” do tego w wersji studyjnej fatalnie przez Latimera zaśpiewany, a tutaj – odmiana – nie dość , że Andy śpiewa o niebo lepiej i do tego obaj gitarzyści sobie ładnie pod koniec „pogadali”. O właśnie – oprócz tej trasy, tej płyty, nie pamiętam, żeby Camel grało w dwóch gitarzystów, a tutaj Latimera na scenie wspomagał Andy Dalby. Wypadło to bardzo zachęcająco, chociaż momentami obaj panowie brzmieli jak Wishbone Ash :). O ile z „Neon Magic” dało się coś więcej wykrzesać, to już z „You Are The One” tak dobrze się nie wyszło. Bo to po prostu słaba piosenka jest. Wersja „Sasquatch” też nie jest rewelacyjna, wiadomo, bez Anta Phillipsa. Za to bardzo ładnie wypadł zestaw z „Nude”, również „Hymn to Her” – jedna z lepszych wersji jakie słyszałem, „Who We Are” jest tutaj dużo lepsze niż na „I Can See…”, no i na koniec, kapitalna wersja „Never Let Go”, też jedno z bardziej udanych wykonań, jakie znam. Warto też zwrócić uwagę duet uroczych miniatur z „The Single Factor” – „A Heart's Desire - End Peace” (tutaj jako jeden utwór). Poza tym jest i „Heroes”, jedna z moich ulubionych piosenek Camel, i „Highways of The Sun”, które również bardzo lubię. Jak na zestaw z tego okresu działalności zespołu – dla mnie prawie ideał. Wywaliłbym najwyżej „You Are The One”, a na to miejsce wstawiłbym… może coś z „Breathless”?
I trochę danych technicznych na koniec – nagrań dokonano 13 czerwca 1982 roku, w Den Haag, w Holandii (to tak jak „Never Let Go”), dla potrzeb holenderskiego radia. Oryginalne taśmy zaginęły, ale okazało się, że na szczęście dźwiękowiec grupy zarejestrował to również.
Na progarchivach „Camel on The Road 1982” rating ma fatalny – poniżej dwójki. Nie ma się co tym sugerować – to naprawdę bardzo dobry album i warto go poznać. Osiem gwiazdek z plusem.
Za tydzień – Port Łez. Oj będzie się działo…