Każda nowa płyta formacji Camel wyczekiwana jest z wielką niecierpliwością i wielkim przejęciem ze strony fanów tego jakże zasłużonego, art - rockowego klasyka. W przypadku A Nod And A Wink było nie inaczej, a być może mieliśmy do czynienia z większym jeszcze napięciem. No bo z jednej strony żywe wspomnienie dwuznacznego The Final Encore z poprzedniej propozycji Rajaz, zaś z drugiej 30 - lecie działalności, które powinno być w odpowiedni sposób uświetnione. Czy usłyszymy więc kolejny album czy też Andrew nagrał już swoje pożegnanie z nami?
Na nasze szczęście nie zostawił nas z pięknymi, acz jedynie wspomnieniami. Na szczęście pojawił się kolejny srebrzysty krążek, który możemy posłuchać, ustawić z pieczołowitością na kawałku półki dedykowanej Wielbłądowi, o którym możemy porozmawiać w oczekiwaniu na kolejny koncert.
Podobnie jak to było w przypadku Rajaz miałem niejakie problemy z zaakceptowaniem nowego materiału. Cóż za "uświetnienie" bogatego dorobku zespołu?! - pomyślałem na początku - przecież słychać podobne wciąż brzmienie, mało tego - podobne wciąż melodie, Latimer jako twórca zaczyna już trącić przysłowiową myszką. Chłop ma swoje lata i wyraźnie traci swój pazur przynudzając tak na gitarze (a gdzie mu tam do dynamiki takiego Hopless Anger) jak i na flecie (a gdzie mu tam do wydmuchiwanych z fletni Pana łez Stationary Traveller). Gwizdanie w utworze tytułowym?! - tosz kłania się jakaś knajpa pełna podstarzałych, sikających do własnych kufli frustratów, którzy przeminęli i zaczynają sobie zdawać z tego sprawę. Dziwnym jednak trafem recenzowana pozycja na stałe weszła do repertuaru moich muzycznych wieczorów aż któregoś z nich wszedłem pod stół i głośno odszczekałem wszelkie niecne osądy. Zrozumiałem jedno - ta płyta daje mi samą radość z odsłuchu, jest spokojna, nastrojowa, nostalgiczna i melancholijna - dokładnie taka jak powinna być płyta podsumowująca tyle lat udanej, artystycznej kariery. Jest Camelowska do bólu - bo jakąż inną mogłaby być? I jest piękna.
"Dwóch przyjaciół powróciło do domu
Nie potrzebują słów, są jak jedno.
Lato przeminęło..."
Barwy krajobrazu wydają się dojrzalsze, może i bardziej surowe i oziębłe, ale w końcu lato przeminęło. Nie powstrzymamy upływu czasu, ani my, ani człowiek odpowiedzialny za żywą wciąż legendę, niemniej to mało ważne - ważne, że przyjaciele powrócili do domu i znów są jednym.
Na tej płycie odnajdziemy mnóstwo intensywności - w sensie świetnego wykorzystania instrumentów prowadzących - gitary, klawiszy i fletu. Nie można się zgodzić z niektórymi poglądami o znacznie słabszej niż na Rajaz gitarze Latimera - już otwierający album track tytułowy zawiera znakomite partie decydujące o całokształcie dynamiki kompozycji. Brzmienia syntezatorowe obok lidera obsługuje Guy LeBlanc z kanadyjskiego Nathan Mahl - mogliśmy go oklaskiwać podczas trasy koncertowej Rajaz, choć ja zawsze z większą nostalgią myślę o Ton'em Scherpenzeelu. I nawet to "nieszczęsne" gwizdanie odnajduje w końcu swój sens. Simple Pleasures przynosi kolejną dawkę tradycyjnej gitary Latimera, która mogłaby trwać i trwać.
"Kiedy opuściła pokój,
jej perfumy wciąż nasycają powietrze
Trzydzieści lat minęło
a wciąż tu są"
Czy to Andy śpiewa o swoim strunowcu? Pewnie nie, ale doprawdy mógłby... Niby nie chcę w tym momencie wspominać o jego młodszym bracie, niemniej... aż samo ciśnie się na usta stwierdzenie o klasie, którą albo się ma albo nie ma, no trudno - w końcu przysługuje mi prawo do własnego, publicznego osądu. W A Boy's Life Latimer przypomina sobie jak to oglądał niegdyś świat chłopcem będąc. Słowa szybko przemijają i zostaje sama muzyka - tudzież momencikiem delikatne tykanie zegara z początku płyty. Właśnie takie, instrumentalne fragmenty wynoszą A Nod And A Wink na piedestał rozmarzonego, spokojnego, acz rytmicznego grania spod znaku starego, uznanego art - rocka.
Fox Hill jawi się najbardziej motoryczną i z pewnością najbardziej radosno-muzyczną odsłoną krążka. Odnajdujemy tu i klimaty wczesnego, nie - Gabrielowskiego Genesis (Squonk?) i chyba te ciążące ku prekusorom neoprogu spod znaku Neuschwanstein. Fajna partia perkusji Clementa tudzież uroczy flecik lidera, polecam. Wybrzmiewa kompozycja przygotowująca nas na wielki finał, kolejna perełka w jubileuszowym naszyjniku - niby nic szczególnie odkrywczego czy porażającego, niemniej kolejne, solidne ogniwo z pięknymi, podniosłymi klawiszami, po których następuje klimatyczne, mocno filmowe wyciszenie przed...
Wielki finał nazywa się For Today i poświęcony jest tragedii ludzi zamordowanych w bliźniaczych wieżach WTC rok temu. Odpowiedzialna za teksty Susan Hoover określiła ich postawę mianem High Diver, to pewnie mowa o bezimiennych bohaterach przepuszczających kolejne windy, uśmierzających panikę na odciętych piętrach, dbających o godność umierania za coś za co się nie popełniło.
"Never give a day away
Always live for today."
Słowa powracają coraz to i coraz, brzmiąc niczym zaklęcie. Pewnie wielu z nas aż mierzi amerykańskie zamiłowanie do celebracji połączone z gloryfikowaniem własnego narodu wraz z jego demokratycznymi strukturami, niemniej czyż nam - Polakom skażonym romantycznym piętnem mesjanizmu przystoją takie uwagi? Epitafium Camela jest dziwnie na miejscu - nie ma tu zbędnej pompatyczności ani umiłowania wielkiego, amerykańskiego snu - są proste i wzruszające słowa o ludzkiej wielkości w obliczu śmierci, wielkości jaka z pewnością dokonała się 11 września 2001 roku. Bo ludzie nie powinni dzielić się na Amerykanów i resztę świata - raczej na tych godnych upamiętnienia i tych niegodnych - wedle li tylko naszego, ułomnego osądu. W tym kontekście ofiarom terrorystycznego ataku muszą należeć się słowa chwały i Andy wespół ze Susan zadbali o to. Zadbali prześlicznym utworem, który zapamiętamy pewnie na całe życie. Nie potrafię wyobrazić sobie lepszego finału dla godnego uświetnienia 30 - lecia wielbłądziej formacji. Brawo Andy - jesteś i Camelowaty i piękny aż do bólu, dziękuję.
A Nod And A Wink zadziwia umiłowaniem do solidnych czasów zaprezentowanych kompozycji, co zaś ważniejsze - nie są to sekundy muzycznie przegadane. Może trochę kuleje pomysł wkomponowania albumu w odgłosy podróży pociągiem, niektórzy artyści jak Banco da Gaia potrafią wykorzystać taki chwyt znacznie bardziej twórczo. Niemniej czepiam się teraz li tylko szczególików. Całość krążka dedykowana jest Peterowi Bardensowi (1945 - 2002) stanowiąc pomysł wręcz narzucający się sam z siebie ze względu na jego wkład w oblicze art - rockowej legendy. Może to moja li tylko wyobraźnia, a może coś więcej - opisywany krążek mocno pachnie mi, fragmentami, sentymentem skierowanym wobec utworu Spirit Of The Water z Moonmadness. I niech czasem nikt nie zapyta: A o co Ci tu chodzi? Takie rzeczy trzeba, a przynajmniej powinno się znać, zwłaszcza jak na nazwę Camel żywiej bije Ci serce.
"Dwóch przyjaciół powróciło do domu
Nie potrzebują słów, są jak jedno."
I niech tak pozostanie.
Wielkie podziękowania biegną dla mojego starego muzycznego tutora Bartka