Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.
Ponownie w sobotę.
Kolejny zestaw nagrań archiwalnych, tym razem z lat 1973 – 1975. Po raz piąty mamy „Lady Fantasy” na koncertowej płycie Camel – warto wspomnieć – niewielki jubileusz J.
Zanim te nagrania wydało Camel Productions, już kilka razy zdążyły ujrzeć światło dzienne w postaci różnych bootlegów, albo czegoś, co bootlegiem nie było, ale zespół i tak za to nie dostał ani grosza. Wreszcie Andy się zlitował, „podszlifował” ten materiał technicznie i wydał w wersji oficjalnej. I to była słuszna koncepcja. Tyle znakomitych nagrań szwenda się po świecie, a zespoły udają, że tego nie ma i nie chcą na tym zarobić. Sam Latimer mógłby się zająć nagraniami, które kiedyś ukazały się na bootlegu „Unevensongs”. Byłoby to fajne uzupełnienie cyklu „Camel on The Road”, bo pochodzą z czasów, kiedy w składzie byli Sinclair i Collins. Wiem, że ten materiał w sporej części pokrywa się z tym co jest na pierwszym krążku nowej wersji „A Live Record”, ale zaryzykuję twierdzenie, że bootlegowi wersje są jednak ciekawsze. Poza tym jakość techniczna tych nagrań jest zupełnie dobra, nie byłoby nawet zbyt dużo pracy z ewentualnym remasteringiem.
Wracając do „Gods of Light” - w zasadzie jest to koncertowa składanka, zawierająca pięć nagrań, każde zarejestrowane w innym m miejscu i w innym czasie, dlatego o jakiejś atmosferze koncertowej, dramaturgii występu nie ma mowy. Ich jakość jest przyzwoita, ale nie powalająca. Trochę lepiej niż dobry bootleg. Tyle, że nie wymagajmy za wiele od takich „wynalazków”, bo zwykle są to jakieś cudem odnalezione taśmy, gdzieś na strychu, czy w piwnicy, których nikt wcześniej nie planował wydawać. Dobrze, że je wcześniej myszy nie wpierdzieliły.
Gwóźdź programu i najważniejszy utwór „Gods of Light 73-75” to „The Snow Goose”. Co prawda skrócona mniej więcej o jedną trzecią, bez orkiestry, ale to nic. Trzeba przyznać, że nawet we czterech, muzycy Camel doskonale poradzili sobie z tą kompozycją – nieco zmieniona, nieco przearanżowana, zagrana zaskakująco mocno i dynamicznie. Wypadło to, moim zdaniem, dużo lepiej, niż na „A Live Record” z orkiestrą. Również dobrze, nawet zaskakująco dobrze, wypadło „God of Light”. Znam kilka innych wersji i ta jest najlepsza, może dlatego, że najkrótsza, ma nieco ponad 16 minut, a inne ponad 18 – bardziej zwarta i konkretna, bardziej dynamiczna i nie ciągnie się jak flaki ze zdechłego kota. Z kronikarskiego obowiązku należy uzupełnić, że to nagranie ukazało się już wcześniej na zupełnie legalnej i oficjalnej koncertowej składance „Greasy Truckers Live at Dingwalls Dance Hall”, tyle, że zespół pieniędzy za ten krążek nawet nie powąchał. „Arubaluba” to kolejny dobry utwór z tego albumu, bardzo energiczna, żywa wersja, trochę przypominająca klimatem Santanę. „Jubileuszowe” wykonanie „Lady Fantasy” nie wypada specjalnie – poprawne, nic ponadto. Bez problemu można znaleźć kilka lepszych. „White Rider” również nie zachwyca, ale to nie jest utwór, który specjalnie nadaje się do grania na żywo. Można go najwyżej odegrać, a zagrać znacznie trudniej. Quidam też się o tym przekonało, próbując to włączyć do swojego koncertowego repertuaru – dość szybko zrezygnowali.
Całość materiału nieco nierówna, ale interesująca, przede wszystkim ze względu na znakomitą wersję „The Snow Goose” i już z tego powodu jazda obowiązkowa dla każdego szanującego się fana Camel. Reszta na niższym poziomie – przeciętne „Lady Fantasy” i nieco bezpłciowy „White Rider”, na szczęście zrównoważone przez dobre „God of Light” i „Arublaluba”. Na osiem gwiazdek z niewielkim minusem wystarczy.