Przeglądając ostatnio dział recenzje w naszym serwisie zatrzymałem się dłużej na literce „C”. Zrobiłem przy okazji remanent w szafce z płytami, powędrowały na półkę różne mniej lub bardzie słuchalne płyty. Pojawiły się ciągi wydawnictw jednego wykonawcy, tudzież stanęły wreszcie obok siebie nagrania zespołów dotychczas rozrzucone między różnymi półkami i pokojami. Porządki służyły jednocześnie przypomnieniu pewnych płyt (lub zespołów). Stąd to wprowadzenie, bo skoro literka C, to nieodwołalnie kojarzy się mi ona z przegródką pt. Camel.
Oj, ile to już lat jest ze mną muzyka grupy Camel? Nie zliczę, z ostrożności procesowej lepiej nie sumować minionych chwil, bo zgubne mogą okazać się takie rachunki. Kiedyś, myśląc o ludziach w moim wieku nieodmiennie myślałem, że to starzy ludzie, mimo, iż – jak to w przypadku muzyków Camel – byli wówczas w wieku odpowiadającym mojej dzisiejszej metryce. Dobrze, koniec tego mieszania, następne chwile i wiersze na kartce należą wyłącznie do zespołu Latimera.
Moonmadness. To płyta na takie wieczory. Wstajemy rano – jest ciemno (albo prawie ciemno), wracamy popołudniami do domów i … już jest ciemno. Specjalnych zadań domowych nie ma co wymyślać, bo zbyt chłodno, zbyt deszczowo, zbyt leniwie i w ogóle obrzydliwie. Więc pozostaje tylko muzyka. Przyjemnie opisująca rzeczywistość. Melodyjne solówki gitarowe, klawiszowe pasaże, pelen spokoju śpiew wokalisty. To wszystko znajdziecie na Moonmadness. Choćby w rozpoczynającym płytę Aristillusie. Takie niby nic – rytmiczne intro, okraszone wyrazistą solówką.A zaraz po nim melodyjny, mglisto – senny Song Within A Song. Z wyrazistym camelowym stylem. Gitara, kontrapunktujący flet i do tego zbiorowe, śpiewane na głosy partie wokalne: oto cała kwintesencja stylu grupy Latimera. Sam utwór – składający się niejako z dwóch części (mimo, że nikt ich nie wskazał w opisie) fascynuje. Na początku sielsko – anielską atmosferą, a w drugiej połowie: rytmiczną pogonią za solowymi popisami instrumentalistów. Rewelacyjne siedem minut klasycznego artrockowego grania. Dla każdego fana dobrej muzyki – jazda obowiązkowa.
Grupa posłużyła się zresztą tym schematem (konstrukcja utworu z częstymi zmianami rytmu i melodii) w kolejnych nagraniach z albumu. Chord Change – pozornie zaczynający się zgiełkliwym krzykiem gitary przynosi po zmianie rytmu przepiękną romantyczną partię solową tejże, która mogłaby trwać i trwać. Jak dla mnie – idealne uzupełnienie poprzedniego nagrania.
Chwilę wytchnienia, z głosem wokalisty przetworzonym elektronicznie, fletem w roli głównej serwuje słuchaczowi Spirit Of The Water. Znowu jest sennie, a partie instrumentów faktycznie obrazują owego Ducha. Przyjemna chwila spokoju po szaleństwach improwizacji poprzednich nagrań.
Aby jednak nie było zbyt grzecznie – dalsza część płyty przynosi znowuż improwizacyjne szaleństwa. Air Born, a przede wszystkim Lunar Sea trafią do repertuaru koncertowego grupy i przez wiele lat stanowić będą jeden z jaśniejszych punktów koncertów Camel. Jest w nich wszystko, co później będziemy z taką tęsknotą wyglądać przez wszystkie kolejne składy i płyty Camel. I klawiszowe szaleństwa, i gitarowe pasaże, i ckliwe, melodyjne partie fletu – cała kwintesencja.
Moonmadness zawiera muzykę zróżnicowaną, a zarazem wypracowaną stylistycznie. Dzięki tej płycie (mimo, że nie jest to najlepszy album Camel) grupa trafiła do kanonu muzyki progresywnej, a każdy z fanów powinien ją posiadać w swoich zbiorach.
Polecam. Bardzo dobry album.
PS. Równie ciekawe i godne polecenia, co zasadniczy album są dodatki, jakie znalazły się na remasterowanej wersji Moonmadness. Zachęcam, warto posłuchać.