Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.
Po raz ostatni.
Sympatyczna płyta. Ale jakaś taka trochę niedorobiona. Albo trochę przerobiona. Albo trochę źle zrobiona.
W ogóle mam z nią problem, bo jest tu sporo bardzo ładnej muzyki, jednak pewne rzeczy sprawy kuleją. Gdyby nie wokal Latimera to tytułowy „A Nod And A Wink” wypisz, wymaluj wczesny Hackett. Utwór jak najbardziej zacny, ale na płycie Camel, to ja chcę Camel, a nie kogoś innego. Nawet tak utytułowanego, jak były gitarzysta Genesis. Tak samo jest z „Fox on The Hill” – też taki Hackett, że głowa mała…
Druga sprawa to produkcja. Gdyby Latimer miał zarabiać na życie jako producent, to żyłby z zasiłku opieki społecznej. Muzyk z niego przezacny, ale za heble się nie nadaje. Zdarzają się wybitni artyści, którzy sprawdzają i po tej drugiej stronie konsolety, ale najczęściej lepiej gnać muzykantów z reżyserki, a obróbkę nagrań pozostawić fachowcom. „A Nod And A Wink” jest tego najlepszym przykładem – brzmi to wszystko strasznie archaicznie, jakby nagrywano to nie na początku XXI wieku, tylko ze trzydzieści lat wcześniej. Jeżeli taki był pomysł Latimera, to był to głupi pomysł – szanujący się zespół o takiej renomie i doświadczeniu nie powinien udawać, że zgubił kalendarz. Takie coś przystoi młodszym wykonawcom – oni jeszcze niewiele zrobili, niewiele słyszeli i niewiele umieją i tak się tego często słucha nie da i nie jest to żadnym zaskoczeniem, ale Camel…?! A jeżeli nie było to celowe, tylko tak wyszło, to patrz zdanie o opiece społecznej. Kiepska dynamika, brak góry, dołu, sam środek, poza tym mało przestrzeni – wydaje się, że nagrano to bardzo dawno i to w kiepskim studiu. Już „Mirage” wypada dużo lepiej, bo co prawda dynamiki to też nie ma żadnej, ale jak podkręcimy potencjometr, to słychać każdy dźwięk, a muzyka otacza nas z każdej strony.
Na szczęście sama muzyka broni się z tego wszystkiego najlepiej. Nie zaszkodziły jej ani produkcja, ani aranżacje – jest dobra i już. Trochę przypomina „Harbour of Tears”, ale jest żywsza i ciekawsza. Tu nie ma się do czego przyczepić. A tytułowy i „For Today” to nawet jak na Camel to utwory wybitne.
Zwykle płyt jakiegoś zespołu słuchamy „random” – co nam się pod rękę nawinie, na co mamy ochotę. Słuchanie chronologiczne to całkiem co innego, a słuchanie chronologiczne na zasadzie, ze jakaś płyta staje się płytą tygodnia, to jeszcze co innego. Widzimy jak zespół rozwija się, dojrzewa, czasami jak się zwija, jak zmienia się skład i jaki ma to wpływ na samą muzykę, wyłapujemy pewne szczegóły, które wcześniej nam umknęły. Poza tym cała twórczość układa nam się w logiczną całość.
Kończy się już serial Camel, jak policzyłem trwał ponad dwadzieścia tygodni. Cóż to jest co prawda przy „Modzie na sukces”, ale myślę, że jeszcze podobne cykle nas czekają - wynalazca siewnika, grupa reklamująca sieć barów, czy grupa, której ostatnia płyta narobiła strasznie dużo hałasu, materiału do obróbki trochę jest.
CDN.